piątek, 31 sierpnia 2012

Nananana, jem banana


Jestem 171-centymetrowym zakwasem Charliego. Cholernie zadowolonym z siebie zakwasem. 
Po szczęśliwym powrocie ze wszystkich wakacyjnych wyjazdów, kiedy to wymówki typu "nie ma gdzie", "tu są ludzie", "muszę się uczyć" zaczęły irytować nawet mnie, w końcu udało mi się zmobilizować do ćwiczeń. I, cholera, nie sądziłam, że JA to kiedyś powiem, ale wysiłek fizyczny potrafi być przyjemny! Znaczy, może nie tyle wysiłek, co satysfakcja, że w końcu coś ze sobą robię i jeśli dobrze pójdzie, to całkiem niedługo będzie widać jakieś efekty. Bo w dalszym ciągu nie cierpię być zmęczona, spocona i zdyszana, co to, to nie. Po prostu przeszkadza mi to mniej, niż kiedyś. Co nie zmienia faktu, że dostaję białej gorączki, jak pomyślę, że od października będę mieć wf na studiach, bo co innego, męczyć się samemu w domu, a co innego uczestniczyć w jakichś nienormalnych grach zespołowych. Wychowanie fizyczne jest moją zmorą od przedszkola, kiedy to na rytmice nie potrafiłam odróżnić prawej ręki od lewej i zrobić przysiadu bez przewrócenia się na tyłek. I tak mi zostało, nienawidzę gier zespołowych, mam kompletny brak inteligencji kinestetycznej, nieskoordynowane ruchy i sportową aspołeczność. O ile potrafię żyć w zgodzie z ludźmi w normalnych sytuacjach, na wychowaniu fizycznym cała moja elokwencja, inteligencja i błyskotliwość daje nogę i zostaję tylko ja i mój gruby, niezgrabny ruchowo zad. I mimo, że dzieciństwo miałam beztroskie i w twarz mi nikt nigdy tego nie powiedział, na wuefie zawsze czułam się jak pośmiewisko i ofiara losu. Wiecie, ten dzieciak, którego zawsze ostatniego wybierają do drużyny i który zawsze ostatni dobiega na metę. I to jest tak samo przykre, gdy ma się lat dwadzieścia jak wtedy, kiedy miało się dziesięć. W związku z tym prawdopodobnie zapiszę się na basen albo w ogóle wykręcę z wuefu za pomocą chorego kolana.


Żeby dłużej nie smęcić: byłam dziś u mojej drogiej P., którą niedługo wyjedzie do Łodzi, więc trzeba korzystać z jej towarzystwa póki jest. P. została zmuszona do zostania moją osobistą stylistką i dzięki niej stałam się posiadaczką spódnicy oraz sukienki, a wszystko to za oszałamiającą kwotę 22,50 zł. I jak tu nie kochać second handów (oraz mojej P.)? Tylko żałuję, że tak strasznie nienawidzę zakupów, przymierzania ubrań i przedzierania się przez ich ogrom, bo jestem pewna, że minęłam, a może nawet miałam w rękach, mnóstwo wspaniałych rzeczy, stworzonych tylko dla mnie, które teraz wylewają łzy rozpaczy, że nie przyjechały ze mną do domu, tylko w dalszym ciągu wiszą niechciane na wieszakach. 
Ach, stał się cud nad cudy. Moja rodzicielka, pchnięta nieznaną siłą, w tym samym dniu, w którym opublikowałam poprzednią notkę, wyciągnęła maszynę do szycia i dobrowolnie przemieniła sukienkę w spódnicę. Radość, radość i jednorożce!


P., oprócz objęcia zaszczytnej roli mojej osobistej stylistki (i zawodowego odwieszacza ubrań), okrzyknięta została polską Kirsten Dunst (teraz pewnie śledzi uważnie wszystkie jej fotografie, obecne w Internecie, uporczywie doszukując się cech wspólnych) i prawdopodobnie właśnie dzięki jej podobieństwu do sławnej aktorki, otrzymałyśmy niezwykle kuszącą propozycję pójścia na randkę z amatorami dresów, bluzgów i palenia papierosów na parkowych ławeczkach. Ach, jakaż wielka szkoda, że z powodu braku czasu musiałyśmy złamać serca tym uroczym panom i odmówić!


W obliczu piątkowego egzaminu wzbijam się na wyżyny kreatywności i szyję potworki ze skarpet oraz zbieram się w sobie do stworzenia zestawu spinek-kokardek, kilku bransoletek i zmodyfikowania jakiejś koszulki. Irytuje mnie we mnie straszliwie, że tak szybko tracę zapał do jednej rzeczy a zyskuję do drugiej, bo drewniane podkładki, kolczyki i bransoletki wciąż czekają na swoją kolej i podsuwają mi pod nos cienkopis, żebym w końcu wzięła się za rysowanie na nich i lakierowanie. A figę, mnie akurat naszło na zabawę tekstyliami. Byłabym skłonna oddać wszystkie swoje zdolności manualne za umiejętność robienia jednej rzeczy, ale perfekcyjnie. 


Na dziś koniec. Mam lenia totalnego i nie chce mi się formułować w zdania tego, co siedzi mi w wdzięcznej główce, a w ogóle, to notka miała być zupełnie na inny temat. Niech żyje szalony spontan, proszę państwa!


6 komentarzy:

  1. Ładna jest jako sukienka, myślę więc że jako spódnica też będzie zajebista ;). Pokaż końcowy efekt koniecznie ;).

    Pozdr.
    <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako spódnica wyszła ciut dłuższa niż bym chciała, ale i tak wyszła świetna. Pokażę w następnej notce :)

      Usuń
  2. Jakie stylowe zdjęcia... W ogóle bardzo ładny blog (;

    OdpowiedzUsuń
  3. hmm... a ja planuję zacząć biegać, bardzo ambitne plany mam z resztą :D o basenie też myślałam, ale nie wiem czy mnie zimą szlag nie trafi jak będę musiała tyle suszyć te moje coraz dłuższe kudły. Pora ruszyć tyłek, bo kondycje mam tragiczną, aż mi żal. doświadczenia z wuefem podobne, zawsze byłam ostatnim klopsem na mecie, a jak mnie dla odmiany wzieli do drużyny przedostatnią, to było prawdziwe święto lasu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A już myślałam, że tylko ja jestem taką ofiarą losu :D
      To do dzieła! Kondycja w sumie wyrabia się szybko, mam za sobą niespełna tydzień ćwiczeń i już się nie przewracam zasapana po pięciu minutach, spokojnie jestem w stanie wytrzymać godzinę :)

      Usuń