czwartek, 26 grudnia 2013

Pozdrowienia z Miðgarðr


A święta spędzam właśnie tak.

Tak bardzo, bardzo dawno nie byłam sama, tylko ze sobą, że siedzenie w pustym domu w święta odbieram jako prawdziwe błogosławieństwo. Nie muszę kompletnie nic, więc tkwię w dresie, w fotelu pod choinką, sącząc sobie yerba mate i pochłaniając mandarynki. Męczę na zmianę kolejne odcinki Weeds (znów) lub gam w The Longest Journey. Przygodówki to jedyne gry na moim poziomie, nie potrzeba ani refleksu ani koordynacji ruchowej, wystarczy umiejętność posługiwania się myszką i mózg.
W międzyczasie, urzeczona serialem The Vikings, słucham w kółko Fever Ray i Wardruna, przeglądam jomsborgowe zdjęcia i cierpię, bo nie te czasy, nie ta rzeczywistość. I znów budzi się we mnie dawno zapomniane pragnienie z lat szczenięcych: być wszędzie i zawsze. Jakoś nigdy nie rozkwitła we mnie, taka popularna i powszechna przecież, chęć podróżowania po całym świecie. O nie, ja wolałabym podróżować w czasie. Albo w książkach.
Spotkałam się kiedyś z opinią, że fantastyka szeroko pojęta (wliczając sf, cyberpunk i całą resztę) to dziedzina literatury nad wyraz płytka i jedynym jej zadaniem jest człowieka rozerwać, nie może być natomiast mowy o wniesieniu czegoś wartościowego do życia. Chyba nawet wtedy próbowałam poszerzyć swoje literackie horyzonty, ze skutkiem miernym, zresztą. Fantastyka wciąż stanowi znaczną większość tego, co czytam i, szczerze mówiąc, moje życie bez tego byłoby o wiele uboższe i po prostu nudne. Nie widzę specjalnej przyjemności w czytaniu o tym, co znam. Nic nie zapewnia mi takiego oderwania się od rzeczywistości, zapomnienia o całym świecie, jak fantastyka właśnie. Nic nie potrafi mnie wciągnąć równie mocno, co historie o kanciastych, ogorzałych mięśniakach z mieczem w ręku, o drakkarach płynących w nieznane, o złych magach, zaburzających naturalny porządek rzeczy, o obcych, fascynujących światach, rządzących się swoimi zasadami. 
A kto się nie zgadza, ten lama i pewnie nie czytał Pana Lodowego Ogrodu :)


Mam ja takie niefajne coś, że jak zbyt długo nic się w moim życiu nie zmienia, to mimo idealnej harmonii i poczucia zadowolenia, budzi się we mnie tęsknota. Za czym - wiedzą tylko diabli. Zbyt cicho, zbyt spokojnie, zbyt normalnie. Budzą się dość autodestrukcyjne odruchy, potrzeba wyszlajania się, zrobienia czegoś do cna durnego, ale emocjonującego. I całe szczęście, że do zwalczenia takiej potrzeby wystarczy mi pójście na koncert czy wyjazd, choćby na chwilę. I całe szczęście, że pojutrze jadę do J (spędzającego święta w domu), taka zmiana środowiska i towarzystwa na te kilka dni dobrze mi zrobi.

I oby tylko sylwester nie był tak bardzo zjebany, jak zwykle.

wtorek, 17 grudnia 2013

Reniferem przez galaktykę

To nie jest tak, że rzucam bloga. O nie. Nienienienie. Pisać kocham i nie przestanę, nawet jeśli mają to być tylko blogowe bzdurki. Otóż, moi drodzy, ja mam doskonałe wyjaśnienie na mój brak obecności:

1. Komputer mój prawie trafił szlag, po setnym przeinstalowywaniu systemu i pieprzeniu się z nim godzinami, skapitulowałam i wymieniłam się z mamą laptopami. Maminy niby jest sprawny, jednakowoż prędkość jego powala na kolana, tak samo jak ilość miejsca na dysku, co skutkuje tym, że w czasie otwierania Photoshopa z powodzeniem można iść zaparzyć herbatę. Na Cejlon. 

2. Pan J. tak skutecznie okupuje moje życie, że wygospodarowanie tych kilkudziesięciu minut w tygodniu na obróbkę zdjęć i napisanie notki staje się niemożliwością. Zwłaszcza, że J. to Pan Grafik Komputerowy i obróbka zdjęć w jego towarzystwie zamiast przebiegać szybciej i sprawniej, trwa koszmarnie długo, bo J. zna za dużo opcji i MUSI się bawić w każdy możliwy sposób, kiedy ja chcę tylko skadrować i poprawić kontrast :)

No, ale korzystam właśnie z chwilowej bytności J. poza granicami naszego pięknego kraju nadwiślańskiego, więc znów mogę pobawić się w ekshibicjonistę internetowego, attention whore i inne takie. 
Jest wesoło, bo puste portfele przygnały nas do mieszkania z babcią. Znów. Zapewne będę tu mieszkać do usranej śmierci, zawsze jakimś cudem wracam do tego znienawidzonego mieszkania. Nie zrozumcie mnie źle, mieszkanie z babcią jest super. Sam lokal mi nie odpowiada. Jakieś takie paranoje rodem z koszmaru siedmiolatka, nigdy nie potrafiłam tu normalnie zasnąć, zwłaszcza, gdy byłam sama. I jakoś tak raźniej jak wszystkie możliwe światła są włączone. Pojęcia nie mam, skąd to się bierze, wszak nocne lęki dziecięce przeszły mi ładnych parę lat temu, nerwów moich nie rusza ani łażenie w nocy po mieście czy po moim zadupiu (gdzie wyłącza się latarnie na noc, co skutkuje ciemnościami egipskimi), ani spędzanie samotnych nocy w moim wielkim, skrzypiącym domu rodzinnym, który żyje własnym życiem. A to cholerne, dwupokojowe mieszkanko w dużym mieście przeraża mnie do granic możliwości. Lęk pierwotny, szkielet w mojej szafie i złe feng shui. 
Wyprowadzka od E. zaowocowała niezrozumiałym dla mnie konfliktem, który chyba trudno będzie wyjaśnić. I zdziwiła mnie niemożebnie moja własna reakcja, po chwilowej złości, spowodowanej raczej chęcią wyjaśnienia spraw, aniżeli samą sytuacją, po prostu wzruszyłam ramionami i olałam sprawę. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia, sama zainteresowana od tego czasu się nie odzywa i po raz pierwszy w życiu, nie interesuje mnie reakcja drugiej osoby na to, jak się odniosłam do sprawy. Jeśli to przejaw oduczenia się zależności od ludzi i nadmiernego przywiązania, to chyba dobrze. Aczkolwiek wydaje mi się, że powinnam się bardziej przejąć. Cóż, może to kwestia zbyt dużej ilości razem spędzonego czasu. Za dzieciaka nie mogłyśmy się znieść dłużej niż dobę w jednej dawce. Wspólne mieszkanie widocznie musiało zaowocować jakąś małą katastrofą. Pożyjemy, zobaczymy. 
Ze spraw przyjemniejszych, dopadło mnie totalne świąteczne szaleństwo, pierwszy raz w życiu. Nigdy aż takiej przyjemności nie sprawiało mi robienie prezentów, lepienie pierogów (nawet J. miał w tym swój udział!), pieczenie i ozdabianie pierniczków i samo wyczekiwanie świąt. I nawet sylwester nie jawi mi się tak przerażająco jak zwykle, ba, zapowiada się bardzo przyjemnie.  
Dodatkowo, zostałam oficjalnym fotografem pana N. Umawialiśmy się, co prawda, tylko do końca tego roku, ale jako, że nasza współpraca przebiega pomyślnie i się ciekawie rozwija, liczę, że potrwa dłużej. Co prawda, to nie jest mój świat, kompletnie, bo ani ze mnie znawca/wielbiciel mody, ani nie wydaje mi się pasjonującym robienie tego typu zdjęć, ale podjęłam się tego dla zwykłej praktyki, żeby pstrykać regularnie i dużo. I, o dziwo, zaczęło to być całkiem zabawne i kreatywniejsze, niż myślałam. 



Fajnie mi jest w moim życiu w chwili obecnej. Co prawda, żyję z dnia na dzień, moją głowę zaprzątają sprawy zgoła codzienne, absolutnie przyziemne i mało wybitne, ale dobrze mi jest. I ze sobą, i z innymi. Czasem tylko męczy mnie brak celu i brak środków, niemożność zapanowania nad pewnymi rzeczami, niezależnymi ode mnie i konieczność pamiętania o wszystkim. Ale to tylko czasem i tylko na chwilkę. Poza tym, zapanowała u mnie ogólna błogość i harmonia, otulona zostałam ciepłym kocem zadowolenia i poczucia bezpieczeństwa. Miniony rok będę wspominać jako ten, w którym byłam szczęśliwa. Świadomie szczęśliwa - pierwszy raz w życiu. 

niedziela, 27 października 2013

Powrót

Przybywam wprost z czeluści szczecińskich z pierwszą od dawna sensowną notką! Jak już wspomniałam wcześniej, dzieje się dużo. Bardzo, bardzo dużo. Na tyle dużo, że trochę się we wszystkim gubię, mam problem z połapaniem się i towarzyszą mi tycie tycie kryzysiki. 
Otóż wraz z panem J. podjęliśmy dość spontaniczną, nie do końca przemyślaną, ale jakże radosną decyzję zamieszkania razem, zatem jego rzyć szanowna przybyła do Szczecina i zaszczyca mnie swoją obecnością 24/7. Radość przeogromna, jednak takie gwałtowne rzucenie się na głęboką wodę, poważne (tiaaa) wspólne rzeczy, poszukiwanie pracy i inne codzienne sprawy, od maleńkich po te większe, trochę mnie czasem przerastają. Do tego dochodzi usilnie tłumiona niechęć pogodzenia się z ostatecznym wypisaniem się z dzieciństwa. Już nie mogę być beztroska, nieodpowiedzialna, nie mogę mieć w dupie wszystkiego. Teraz muszę myśleć logicznie, rozsądnie i przyszłościowo, natomiast ja wciąż miewam ochotę olać wszystko, po zajęciach pójść spać i totalnie zmarnować cały dzień. 
Ale nie ma tego złego, ostatecznie bardzo się cieszę, bo takie "dorosłe" życie świetnie motywuje do działania, oducza lenistwa, nakazuje ponosić konsekwencje swoich czynów. No i ostatecznie, prędzej czy później przyszedłby w końcu taki moment, w którym należałoby dorosnąć i zacząć żyć na własną rękę, więc chyba lepiej, że nastąpiło to wcześniej, niż później. A ja do tego optymistycznie wierzę, że damy radę. W końcu wszyscy dają radę :)
Żyję jeszcze trochę wakacjami, bo były naprawdę niepowtarzalne i zmieniły wszystko. W ogóle, cały ten rok jest najbardziej intensywnym rokiem w moim życiu, przyniósł mnóstwo zmian, w dodatku na lepsze i dużo mnie nauczył. Tak o innych, jak i o samej sobie. Ukształtowały mi się jakieś oczekiwania wobec życia, wobec ludzi i samej siebie, mam coraz bardziej wyostrzony obraz tego, jakim człowiekiem chciałabym być. I nie pozostaje nic innego, jak do tego dążyć. 
Niestety, przez nawał zajęć maści wszelakiej, kompletnie nie mam czasu ani czytać, ani rysować, ani pisać. I smuci mnie to, bo znowu wyjdę z wprawy z rysowaniem (a już tak fajnie mi szło), wszystkie 78 książek, wygrzebanych z zapomnianego kartonu wciąż czeka na odrobinę mojej atencji, wodząc za mną smutnym wzrokiem, a blog porasta pajęczynami. Już nie mówiąc o tym, że nie mam czasu rozwijać się intelektualnie. Trochę się boję, że popadnę w jakąś mentalną stagnację i zamiast poszerzać moją wiedzę, znajdować nowe zainteresowania i ogólnie aktywnie spędzać czas, w pewnym momencie zatracę się w codzienności. A to jest coś, czego bardzo nie chcę, bo niechybnie doprowadzi mnie to do stanu rozpaczy, wszak zmiany są podstawą mojego życia i bardzo nie lubię stać w miejscu. 
Jedyne, co pozostaje niezmienne, to moja miłość do eksperymentów w kuchni, tendencja do spadania ze schodów i nałogowe robienie zdjęć. Bardzo dziwne jest natomiast to, że jesień, moja ukochana pora roku, po raz pierwszy w życiu tak bardzo daje mi się we znaki. Męczy mnie, usypia, związuje ręce, chłodzi i wysysa witaminy z organizmu. Ale przynajmniej jest piękna i raczy oko malowniczymi widokami. 




Jezioro Turkusowe



Opuszczone osiedle w Kłominie




Wieczory uprzyjemniam sobie grzanym winem :)




niedziela, 20 października 2013

Żyję!

Wybaczcie przestój na blogu, ale w moim życiu dzieje się ostatnio tak kosmicznie dużo rzeczy, że absolutnie nie mam głowy do pisania. Ale nie martwcie się, żyję, mam się dobrze, uczę się pilnie, robię zdjęcia - czyli wszystko w normie. Nawet doszło mi kilka nowych obowiązków, co właśnie trzyma mnie z dala od komputera (który i tak okupowany jest przez pana J., więc tak czy siak, nie mam jak pisać notek).
W każdym razie, ta notka jest tylko znakiem, że przejawiam podstawowe funkcje życiowe, oraz zapowiedzią czegoś dłuższego, szczodrze okraszonego zdjęciami. Tak po prawdzie, mam do napisania tak dużo, że na jednej notce na pewno się nie skończy :)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Adventure, adventure!


Wybaczcie, ale tegoroczne wakacje obfitują w taką masę fajnych rzeczy, że ani mi w głowie pisanie notek :) Dodatkowo mniej więcej od maja regularnie przybywa mi duuużo porcji nowych zdjęć, którymi powinnam się zająć i które chciałam tu powrzucać, ale są nieadekwatne do treści i ciężko mi je upchnąć. Chyba uczynię w niedługim czasie osobną notkę na randomowe zdjęcia "z życia wzięte". 
Tymczasem, znów opaliłam się na murzyna, przeczuwam nadchodzącą wylinkę, czerwony nos swędzi mnie jak diabli i leniwie dochodzę do siebie po weekendowym biwakowaniu w towarzystwie panny J., mojego brata i jego kumpli. Swoją drogą, nie sądziłam, że nadejdzie taki moment, kiedy to będę spędzać czas z wolny z bratem moim. Mimo, że dogadujemy się świetnie, żyjemy w różnych światach. A tu, proszę, takie fajne niespodziewanki!
Miałam się nauczyć łowić ryby - nie wyszło. Ale za to wyszło powstanie o 5:30 rano celem fotografowania wschodu słońca, wyszło niedoprowadzenie się do stanu zgonowatości, wyszło dużo nadspodziewanie "yntelygentnych" dysput i w ogóle, wszystko wyszło. 
Że się tak brzydko wyrażę: WINCYJ, KURWA!













niedziela, 4 sierpnia 2013

Woodstock, Jomsborg, dużo zdjęć


Wróciłam do domu. Jestem już, co prawda, doszorowana i odespana, ale mam wrażenie, że mój umysł został na Woodstocku, kompletnie nie mogę dojść ze sobą do ładu i nie ogarniam otoczenia. Dziwnie jakoś jest być w domu.
Spędziłam świetnie trzy dni w sposób totalnie bezproduktywny i leniwy, największym celem w tym czasie były rzeczy takie jak zdobycie piwa, zbudowanie konstrukcji rzucającej cień, schłodzenie się w zimnej wodzie czy wycieczka do Lidla po podstawowy ekwipunek (niech żyje bułka z pasztetem, DO PORZYGU! :D). Zaliczyliśmy błoto, zaliczyliśmy Huntera, zaliczyliśmy kawałek Kabanosa (pozytywne zaskoczenie, chyba się do nich przekonam), zaliczyliśmy pokazywanie dup za itemy i... właściwie to niewiele więcej. Na każdym Woodstocku, zawsze, mam takie poczucie, że można było zrobić i zobaczyć o wiele więcej, spędzić czas w ciekawszy sposób i właściwie, to dupy nie urywa, ale z drugiej strony, wystarczy, że wsiadam w pociąg powrotny i od razu stwierdzam, że było zajebiście, że będę tęsknić i wyczekiwać przyszłego roku z niecierpliwością. Bo chyba właśnie o to chodzi w samym Woodstocku, żeby oderwać się od codzienności, kompletnie nie myśleć przez te kilka dni o poważnych sprawach i po prostu cieszyć się chwilą, cieszyć się tym wywalczonym kawałkiem cienia w upale rzędu 35 stopni, żeby rozkoszować się łykiem zimnego piwa, nawet jeśli jest rozwodnione, żeby czuć tę satysfakcję, kiedy uda się dopchać do kranów i oblać się zimną wodą, żeby nie przejmować się pustym portfelem, rozładowanym telefonem i stanem permanentnego niedomycia, tylko po prostu robić to, na co aktualnie ma się ochotę. No i oczywiście, festiwal to dobra okazja, żeby zobaczyć się z panem J. To już nasza tradycja, że przyczepiam się do jego ekipy i J. zapewnia mi miejsce w namiocie. Tak po prawdzie, to właśnie dzięki Woodstockowi sprzed czterech lat, kiedy to pierwszy raz mnie przygarnął i mieliśmy okazję poznać się na żywo, stało się tak, że zwykła randomowa znajomość z internetów ewoluowała w kawałek porządnej, cennej przyjaźni, nawet mimo tego, że do tej pory Woodstock to była jedyna okazja, żeby się zobaczyć i dopiero w tym roku udało nam się spotkać tak pozawoodstockowo, co sprawiło, że nasza relacja stała się bardziej... namacalna :)

Poza tym, udało mi się w tym roku zaliczyć Festiwal Słowian i Wikingów w Wolinie i jestem tą imprezą totalnie urzeczona. Tłumy wysokich samców z brodami, długimi włosami, wymachujących mieczami i całe mnóstwo testosteronu na raz to coś, co zdecydowanie mnie jara :D. Dodać do tego muzykę, śliczne dziewczyny w długich warkoczach, podzwaniające biżuterią, wszystkie te ręcznie robione, misterne przedmioty, drakkary, inscenizacje, bitwy i otrzymujemy naprawdę klimatyczne wydarzenie, które właściwie trudno opisać. Bardzo zazdroszczę ludziom, którzy tworzą festiwal, którzy rozwijają w tak zaawansowanym stopniu swoją pasję, którzy faktycznie żyją swoim hobby i są wikingami naszych czasów. Świetna sprawa.
















Zdjęć z Woodstocku brak, bo pilnowanie aparatu jakoś do mnie nie przemawiało. 
Najwyższy czas doprowadzić się do ładu, powrócić mentalnie do rzeczywistości i wyczesać wszystkie ciała obce z włosów. 

A wam życzę takich fajnych wakacji jak moje :)


niedziela, 14 lipca 2013

Hejt na niedzielę

Mimo, że są wakacje i mój harmonogram jest dość luźny, rozlazłość niedzieli daje mi się we znaki tak samo, jak zwykle. Dzień spędziłam w piżamie, przed komputerem, bazgrając jakieś mało znaczące rysuneczki, czytając bzdury w internetach i próbując ogarnąć setki zdjęć, które zrobiłam ostatnimi czasy, a których nie mam czasu uporządkować. Do tego doszło pół butelki likieru wiśniowego, mieszanego z Malibu. Słodkie, pedalskie drinki, a co!


Dni mijają mi, ogólnie rzecz biorąc, przyjemnie. Zaliczyłam kolejny wyjazd do J., który strasznie namieszał mi w głowie (pozytywnie!), dał do myślenia i w ogóle zmienił postać rzeczy, ale o tym pisać nie będę, póki nie ogarniam dokładnie o co w ogóle chodzi. Jednakowoż, niewątpliwą zasługą J. jest to, że znów zaczęłam rysować. I to trochę bardziej niż do tej pory. Praktycznie nie ma dnia, w którym nie poświęciłabym przynajmniej tych dwudziestu minut na bazgranie. Robię też sporo zdjęć. I doprowadzam samą siebie do szału, bo im więcej ćwiczę, im bardziej się staram i im lepiej mi wychodzi, tym większe stawiam sobie wymagania i zamiast satysfakcji, jestem zwyczajnie sfrustrowana. Ciskam w diabły i rysowanie i robienie zdjęć po trzy razy dziennie, po czym znowu łapię ołówek/aparat i tworzę dalej, wściekając się jeszcze bardziej. Doprawdy, kretyńskie, zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że w obu dziedzinach jakieś tam postępy poczyniłam i w porównaniu z tym, co było ze trzy lata temu, to teraz jestę artystę. Ale, hej, przecież umiejętność spojrzenia na siebie krytycznie jest podstawą rozwoju!
W końcu mam też czas na czytanie książek, nadrabiam wszystko to, co nakupowałam ostatnimi czasy i nie miałam okazji przeczytać. To znaczy, męczę od początku Pana Lodowego Ogrodu, żeby odświeżyć sobie poprzednie trzy części przed przeczytaniem czwartej. Serie to najgorsze rzeczy, jakie mogą mi się przydarzyć. Jeśli pomiędzy czytaniem kolejnych tomów jakiejś powieści mam więcej, niż pół roku przerwy, to nie ma zmiłuj, muszę przeczytać wszystko od początku, żeby nie umknął mi żaden szczegół. Tak samo mam z serialami, dlatego pewnie części z nich nigdy nie obejrzę do końca, bo z każdym nowym sezonem zabieram się za oglądanie od początku, po czym okazuje się, pierwsze sezony znam na pamięć i odechciewa mi się dalej je męczyć. Oh well, fuck logic. 
Z innych życiowych bzdurek mogę dodać, że wciąż kocham swoją pracę, wielbię moich współpracowników, wielbię dostawać do domu za darmo worki kwiatków, bo "to już końcówka, nie sprzeda się", uwielbiam nakręcać się z moim szefem książkami, filmami i grami, uwielbiam wiecznie dobry humor chłopaków z którymi pracuję, nawet te momenty, kiedy szybkozłączkę w szlauchu trafi szlag wtedy, kiedy podlewam i w pół minuty staję się pieprzoną nimfą wodną (albo słoniem morskim, jak kto woli). I zawsze, ale to zawsze trafia na mnie :)
Do tego mam najdłuższe włosy jakie kiedykolwiek miałam, dużo bobu w ogródku, kota atakującego lustro i motywację. W KOŃCU. Mam motywację do wszystkiego, czego najlepszym dowodem jest moje beznadziejne męczenie szkicownika i aparatu. I nawet ruszyłam moją tłustą dupę i zaczęłam ćwiczyć! Szok nad szoki, bawi mnie w dodatku jak strasznie pomiędzy poszczególnymi notkami zmienia mi się nastrój i aktualne podejście do życia, jak z marazmu w mgnieniu oka wzbijam się na wyżyny kreatywności a później równie szybko spadam do doliny marudzenia i zakompleksienia. O tyle dobrze, równie szybko jak dołowanie, przychodzi mi ponowne popadanie w pdseudonarcystyczne stany. Ot, moja własna, chora równowaga: za każdym razem, gdy przeginam za bardzo w którąś stronę, moja logika doprowadza mnie do pionu i uśrednia. Podkreśla moje zalety, kiedy zbyt długo mam zły humor, wyostrza wady, kiedy zbytnio zachwycam się samą sobą. Kurcze, świetnie jest być świadomym samego siebie, zarówno cieleśnie jak i umysłowo. To umożliwia przewidzenie skutków pewnych działań i zapobieżenie im. To sprawia, że patrzę przyjaźniej na innych, bo znając mechanizm działania mojego własnego ciała i umysłu, przynajmniej w przybliżeniu potrafię określić, co dzieje się w głowach innych.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że umie czytać w ludziach. Że przewiduje ich działania, słowa, zachowanie. Że ogólnie rzecz biorąc, czary. Chyba mi to nawet przez chwilę imponowało, póki nie uświadomiłam sobie, że umiejętność "czytania" w ludziach wynika tylko i wyłącznie ze spostrzegawczości i umiejętności wyciągania logicznych wniosków. W sumie, jakby nie patrzeć, dla większości ludzi, którzy nie potrafią powiedzieć nawet tego, skąd się wziął ich ból głowy, to mogą być czary. 



PS. Nie ma lepszej zabawki na świecie, niż kot + kawałek sznurka!
PS 2. Jaram się jak znicz olimpijski na myśl o nadchodzącym Festiwalu Wikingów i Słowian i Woodstocku :D

piątek, 28 czerwca 2013

The hollow

Mówiłam ostatnio, że jest fajnie, prawda? Że żyję pełnią życia, kolekcjonuję wspomnienia, jestem szczęśliwym człowiekiem. 

Otóż gówno prawda.

Uświadomiłam sobie właśnie, że jest fajnie, póki mam co ze sobą zrobić, póki jest ktokolwiek, z kim mogę się spotkać tu i teraz, póki jest alkohol i wszystkie te inne rzeczy, które odwracają moją uwagę. Tak naprawdę, jest mi pusto, a nad wyraz rozpustny tryb życia ma celu tylko i wyłącznie odwrócić moja uwagę. To taka zapchajdziura, która skutecznie mnie rozprasza. Do pewnego momentu. Później przychodzi noc, niespokojne nieistnienie, pełne snów o dłoniach, stopach, piersiach i ustach, snów o czerni i czerwieni, o ćmie, szamoczącej się między szybą a firanką, o paznokciach wbitych w skórę i wonnych frezjach o wiotkich, pergaminowych płatkach w stanie ewidentnej agonii. 
A później, jeszcze później, przychodzi poranek, przytłaczający swoją jasnością i niemoc totalna, związująca kończyny i nie pozwalająca wstać z łóżka. Owijam się szczelniej kołdrą, umierając na bezcelowość i brak chęci. Na lenistwo i zarazki. Tarzam się w tym rozkładzie jak w pościeli skalanej gorączką, aż do momentu w którym ktoś sobie o mnie przypomni, ktoś się odezwie, wyrwie z łóżka i upoi kolejną porcją chwilowego zainteresowania i alkoholu. 
Teoretycznie nie jest źle i nie mam na co narzekać, mam przecież kilku wspaniałych przyjaciół, parę fajnych talentów i całkiem sprawny mózg. Tylko jakoś nie chce mi się chcieć, bo sens uciekł mi z pola widzenia i umiem być sama dla siebie tylko wtedy, kiedy mam świadków, osobistą widownię, zagrzewającą do boju. 
Jestem do cna próżna, egoistyczna i pretensjonalna, jestem pieprzoną primadonną, jednoosobowym dramatem w trzech aktach. Sukcesywnie zaklejam sitko czarnych dziur, zanim zleją się w jedną całość, niezdatną do zlikwidowania. Upycham nieprzytomnie oszukańczą hedonię w otworki wyżarte przez rdzę zwykłych ludzkich potrzeb, odwracam uwagę w oczekiwaniu na te jedne, bliżej nieokreślone oklaski, które zrobią różnicę. 


Przepraszamy, wybrana zachcianka jest w tym momencie nieosiągalna. Prosimy spróbować ponownie.

piątek, 21 czerwca 2013

Brak oryginalnego tytułu

Jeszcze tylko tydzień. Tylko trzy egzaminy, jeden konspekt i jeden projekt i będę mogła cieszyć się wakacjami, lenistwem, moją ukochaną pracą, mnogością książek, wyjazdami i wszystkim tym, na co nie miałam czasu w trakcie roku akademickiego. 
Semestr spieprzyłam kompletnie, wściekam się na siebie, bo nie wiem, czy uda mi się utrzymać średnią do stypendium. Im więcej mam na głowie, tym bardziej nie mogę się do niczego zmobilizować i, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia jak sobie z tym radzić. Więc też sobie nie radzę i nastawiam się na kampanię wrześniową, bo przynajmniej jednemu egzaminowi raczej nie podołam. Żeby było weselej, co chwilę na nowo przekonuję się o tym, że system nie popiera myślenia i już mi ręce opadają, bo wychodzi na to, że łatwiej i wygodniej żyje się idiotom. W sumie, żadna nowość. Dlatego też, poza chwilowymi napadami wściekłości, staram się nie przejmować.
Mam 22 lata, pierwsze zmarszczki na czole i całą walizkę świetnych wspomnień, która ostatnimi czasy robi się coraz bardziej wypchana. Mam też ochotę zaszyć się pod namiotem nad jakimś jeziorem i nauczyć się w końcu łowić ryby. Mam mamę, która zapomniała o moich urodzinach, deficyt ubrań na lato i posturodzinowe siniaki. Jakoś dużo siniaków ostatnio w moim życiu. 

Jestem Uszek. Kar El Uszek!






Nałogowa amplifikacja doznań wszelakich moim nowym hobby.