środa, 20 lutego 2013

1984.

Spoglądam przez okno na moją małą, zaśnieżoną wioskę. Na stary świerk tuż przy domu, na sikorkę bogatkę, dziobiącą zawzięcie słoninę, na podstawówkę do której chodziłam. Wzrok mój przenika budynki, drzewa i pagórki, mknie dalej, pokonuje odległości niezmierzone, zatrzymując się z czułością na stawie, w którym w dzieciństwie pływaliśmy już od kwietnia, kiedy tylko zrobiło się trochę cieplej. Na rzeczce, w której uczyłam się łowić ryby, co skończyło się połamaniem wędki na drzewie. Na wszystkich śliwach, gruszach i jabłoniach, z których kradło się wieczorem owoce. Na leśnych jagodnikach, na polankach z sarnami, na rosochatych wierzbach i polnych rowach, na wszystkich tych zakamarkach, które odkrywaliśmy z fascynacją. Na szczecińskich uliczkach, na kamienicy, w której mieszkaliśmy, na huśtawkach koło przedszkola, na garażach, torach kolejowych, na babcinej działce z żółtymi malinami, na lodach w woreczkach za 50 gr, które smakowały cytrynowym domestosem, na wysokiej zjeżdżalni, której wyeksploatowana blacha strzelała w tyłek, na drabinkach, które widziały dziesiątki wybitych zębów, bałwanach zimowych, rowerach letnich, dokopywaniu się do wody w piaskownicy, strychu kuzynki, lalce Oli i wszystkich tych drobnych elementach, tych nieznaczących miejscach, które złożyły się na moje życie. 
I jest mi smutno, jest mi źle i straszno, bo skończę w tym roku 22 lata. Bo trzeba myśleć przyszłościowo, bo trzeba być odpowiedzialnym, pracę trzeba mieć i studia zrobić, bo trzeba będzie się kiedyś wyprowadzić z domu i zarabiać. Bo marzy mi się mały, biały domek z małym, ładnym ogródkiem, tymczasem posiadamy tylko walącą się ruderę, która pochłania więcej pieniędzy, niż jest warta. Patrzę na remont łazienki, która owszem, będzie ładna, duża i świetna, ale to mnie się wydaje tak bardzo bez sensu, że płakać mnie się zachciewa. 
Boję się życia w tym zakichanym kraju, który nic mi nie oferuje. W tym absurdalnym kraju, w którym bardziej opłaca się być nędznym pijaczkiem, który bije żonę i dzieci, niż normalnym, pracującym człowiekiem. W kraju, w którym człowiek za chęć uczenia się, za ambicje i pragnienie rozwoju dostaje śmieszne grosze stypendium naukowego, a rzesze tłuków, którzy na studiach przedłużają sobie dzieciństwo i mają wszystko gdzieś, dostają taki socjal, że żyją jak królowie. W tym cudownym państwie, w którym prędzej umrzesz w kolejce, niż dostaniesz się do lekarza z głupim przeziębieniem. W którym zabija się przedsiębiorczość, pomysłowość i pracowitość, w którym albo jesteś złodziejem, albo nędznikiem. Przeraża mnie kompletny brak perspektyw, boję się, że jedynym wyjściem na sensowne ułożenie sobie życia, jest wyjazd za granicę.

 A JA NIE CHCĘ! 

Kocham ten język, kocham moje zadupie, kocham znajome miejsca, ludzi, zniszczone kamienice i ten świerk za oknem. Nie wyobrażam sobie uczenia się od podstaw życia gdzieś indziej, poznawania cudzego bajzlu i cudzych realiów. Do furii doprowadza mnie świadomość, że albo będę nikim tutaj, albo kimś w miejscu, które jest mi obce.
Rozdarcie wewnętrzne i czarna rozpacz. 
Wiecie, byłabym idealną kurą domową. Matką Polką, która ma swój wycackany ogródek i góry książek w salonie, która co sobotę piecze ciasto, robi na drutach, maluje i ceruje skarpety. Która czyta dzieciom Muminki i jeździ z nimi na sankach, tu w Polsce. Świadomość, że prawdopodobnie nigdy tak nie będzie, dobija mnie, wciska w glebę z siłą głazu narzutowego i zwyczajnie dołuje. 

Nasze wspaniałe społeczeństwo daje się poniżać. Ludzie nie szanują samych siebie, pracując za śmieszne pieniądze i karmiąc obrzydliwy, tłusty, złodziejski rząd, który dyma nas, zaśmiewając się do łez. A dzielni obywatele? Dzielni obywatele zachodzą w głowę co słychać u mamy Madzi i jak potoczą się losy Mostowiaków. Dzielni obywatele robią się mężni tylko po kieliszku, gdy wytrzeźwieją, idą potulnie do swojej nudnej, męczącej pracy i jęczą, że im tu tak źle, tak ciężko i podle, że to wszystko wina Tuska, po czym na kolejnych wyborach znów głosują na tych, których najwięcej pokazuje się w telewizji, wszak Telewizja to nowa bogini, niewiasta nieomylna i wszechwiedząca. 
Wstyd mi, cholera, za to, że dajemy się gnoić, że, zamiast działać, siedzimy w naszych starych mieszkankach na naszych wytartych kanapach i szklanym wzrokiem śledzimy najnowsze odcinki Ukrytej prawdy

Witamy w orwellowskiej rzeczywistości, w której niemile widziany jest jakikolwiek przejaw samodzielnego myślenia, w którym prędzej zostaniesz zmiażdżony, niż coś osiągniesz. 

piątek, 15 lutego 2013

Sto tysięcy spraw nieistotnych

Chińczyk, mejle do wykładowców o trzeciej w nocy, Magia i Miecz, domowe pączki, wino, mrucząca Ryszardka, pancakes, huśtawki o północy i gromadny katar - oto patroni minionej sesji, która została zakończona nad wyraz pomyślnie (KTO MA PIĄTKĘ Z GENETYSI?!). 

Przede mną jeszcze dziesięć dni laby, do czego nie mogę się za bardzo przyzwyczaić, bo już dawno nie miałam tak dużej ilości wolnego czasu i dawno nie siedziałam tak długo w domu. Do głowy przychodzi mi tyle ciekawych rzeczy, które mogłabym zrobić, że nie wiem za co się zabrać, więc jak zwykle nie robię prawie nic sensownego, poza przekopywaniem Zszywki.pe-el, kręceniem włosów, gotowaniem obiadków, czytaniem książek (w końcu, wracam do formy!), testowaniem dziwnych patentów kosmetycznych, spaniem, oglądaniem Suits (Harvey <3) i pieczeniem bez, nawet podzielę się z wami przepisem!

BANALNE BEZY

Składniki:
 - 2 białka
 - 0,5 szklanki cukru (najlepiej pudru, ale normalny też może być)
 - szczypta soli
 - aromat do ciast (osobiście polecam pomarańczowy, bezy wychodzą z nim obłędne!)

Wykonanie:
Białka miksujemy ze szczyptą soli na sztywną pianę. Powoli, łyżkami, dodajemy cukier, cały czas miksując. Po zmiksowaniu formujemy bezy (rękawem cukierniczym lub dwoma łyżeczkami) na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy w 130-150 stopniach przez około godzinę. Czas pieczenia zależy od tego, czy lubimy mocno wypieczone i chrupiące, czy miękkie w środku, dlatego najlepiej jest bezy próbować w trakcie pieczenia (ciepłe bezy zawsze są miękkie, więc przed spróbowaniem należy wystudzić).

Bezy stały się bardzo częstym gościem na moim stole, dzięki nim w końcu rozwiązałam problem białek jaj, pozostałych po pieczeniu, których zawsze szkoda mi wyrzucić. Świetna jest też wersja kokosowa: po zmiksowaniu białek z cukrem do masy wrzucam sporą ilość wiórków kokosowych i mieszam całość delikatnie drewnianą łyżką. Niestety, masa z wiórkami jest na tyle gęsta i zbita, że nie da się jej za bardzo wycisnąć z rękawa, więc kokosanki formuję łyżeczkami - nie są zbyt piękne, ale smakują obłędnie :)



Po wielu próbach w końcu udało mi się opracować taki sposób kręcenia włosów, który daje całkiem fajny efekt, jest banalnie prosty (papiloty z ręczników papierowych + odżywka w spreju) i po którym skręt faktycznie się utrzymuje, co w przypadku moich kudełków jest nie lada wyzwaniem, bo zazwyczaj żyją własnym życiem i mają gdzieś moje próby ułożenia.


Nie mogę doczekać się nowego semestru i chociaż minimalnego ocieplenia, bo przez zimę się zasiedziałam i rozleniwiłam wybitnie. W ramach walki z taką zimową stagnacją postanowiłyśmy z J. chodzić codziennie na długie spacery. Ja dodatkowo muszę zmodyfikować trochę mój sposób odżywiania, bo przez nawał nauki i urwanie głowy, w jadłospis wkradło mi się za dużo niezdrowych rzeczy. Planujemy też częściej chadzać do kina i chociaż raz zrobić sushi. 
W ogóle, sporo postanowień roi mi się w głowie, ale nie będę się nimi dzielić, bo zwykle ich nie dotrzymuję i później wstyd przed ludźmi :)

Z miłości do ładnych śniadań: przekładaniec z granoli, jogurtu greckiego i jagód z kompotu + świeży ananas z cynamonem + kawa z mlekiem

Z miłości do szejków :)

sobota, 2 lutego 2013

Padły mi na głowę aberracje chromosomowe


Impertynencja, centryfuga, chlorek chlorocholiny, turmalin, deskwaminacja, adenozynotrifosforan, hypopodium, dekarboksylacja oksydacyjna, kaulifloria, antracyt, implozja, wibrysy, arcydzięgiel, halucynacja, dolomit, kontrabas, imponderabilia, elektroencefalograf. 

KOCHAM JĘZYKA POLSKA

(zdjęcie niezwiązane z tematem)

Koszę lajki na fejsbuczku Czwórki, pochłaniam wino marki Tokaji szamorodni, czytam po raz setny serię o Harrym Garncarzu (nic to, że niektóre fragmenty jestem w stanie cytować z pamięci, wciąż tyle emocji!), przy akompaniamencie Melodii Ulotnych i Spadochronów, wypieram z pamięci milion zadań z dendrologii, staram się nie dopuścić do głosu wodospadów irytacji, w dodatku właśnie byłam świadkiem, jak mysz polna (nie domowa), Apodemus  agrarius (nie Mus musculus) ukradła zapomnianą końcówkę pomidora z deski do krojenia w mojej własnej, prywatnej kuchni.


Czy ktokolwiek jest mi w stanie wyjaśnić ten fenomen, że ludzie rozgarnięci, sensowni, silni, tacy, którym zależy, muszą przez życie przedzierać się jak przez dżunglę, przepychać łokciami i wydzierać siłą to, co sobie zaplanowali? Czy ktoś powie mi, dlaczego powszechna ignorancja, totalne olewatorstwo, kompletny brak poczucia obowiązku i lenistwo spotyka się z powszechną akceptacją i dlaczego niektórych ludzi zwyczajne prawa i zasady zdają się nie imać? Z jednej strony, w okrężnicy to mam, bo wiem, że i tak poradzę sobie w każdej sytuacji, jednakowoż zwyczajnie i po ludzku miło by było, gdyby mnie chociaż raz poszedł ktoś na rękę, gdybym mogła sobie czasem coś odpuścić bez ponoszenia konsekwencji, gdyby mnie też się upiekło. 
Zawsze uważałam, że we wszechświecie  panuje jakaś sprawiedliwość i harmonia, radośnie wierzyłam że los wynagradza nas za dobre uczynki, że być może nigdy nie spotka mnie nic superhiperwybuchowowspaniałego, ale, z racji tego, że jestem na ogół człekiem dobrym, uczciwym i rozsądnym, uniknę też sytuacji nieprzyjemnych. Tymczasem życie pokpiwa sobie ze mnie przeokrutnie, lubując się moim rozczarowaniem, dźgając znienacka w miejsca nieosłonięte, nie dając mi możliwości obrony czy kontrataku. 
Jak mantrę powtarzam zdanie "od dziś nic nie czuję", które jednak bardzo skutecznie zagłuszane jest widmem nad wyraz pociągającym i równie nieosiągalnym, tłukącym się o czaszkę rok szósty z kolei, wprawiając mnie w stan najwyższego zażenowania i wstyd przed samą sobą, że nie potrafię tego zwalczyć. 
A już najbardziej wkurwiającą rzeczą na świecie jest fakt, że brak panowania nad "emocjami" wynika tylko i wyłącznie z obecności kilku kretyńskich substancji, krążących we krwi, produkowanych radośnie przez organizm celem zapewnienia ciągłości gatunku. 
Dory boże ateistów, dlaczego człowiek musiał wyewoluować w tak złożony sposób, komplikując sobie tym samym najprostsze na świecie sprawy? Przecież natura zawsze lepiej wie co robi!


Płynę amfibią ambiwalencji pomiędzy rozsądkiem i wolą, Absolutne Spodnie Dychotomii próbują wcisnąć mnie jednocześnie w Nogawkę Logiki i Nogawkę Wyobraźni, przyczyniając się niechybnie do rozszczepienia mojej osoby na Karla Skalistego i Charliego Jednorożca. 

Mamo, a ja nie chcę, ja tak bardzo nie chcę być dorosłą!