sobota, 25 sierpnia 2012

Wsi spokojna, wsi wesoła

Wróciłam wczoraj z mamą z tygodniowego pobytu na wsi (tak wiejskiej, że moja wieś wymięka), który tak bardzo mnie wyciszył i zrelaksował, że teraz mogłabym WSZYSTKO! To wspaniałe, że są jeszcze na świecie miejsca, gdzie czas płynie dwa razy wolniej niż normalnie, gdzie wszystko ładniej pachnie, smakuje i wygląda, gdzie ludzie są wobec siebie uprzejmi, bez względu czy znają się czy nie a relacje międzyludzkie są najważniejszą rzeczą pod słońcem. Spędziłam fantastyczny czas z częścią rodziny, której nie widziałam od prawie dziesięciu lat i jestem... zachwycona. I w pewien sposób wzruszona, bo nie spodziewałam się AŻ TAK ciepłego przyjęcia, takiej wylewności i autentycznej radości z naszego przyjazdu. A wiecie co jest najbardziej fenomenalne? Moja prababcia. Kobiecina w przyszłym roku skończy sto lat. Przeżyła dwie wojny, samotnie wychowała dwie córki (co jest nie lada wyczynem jak na tamte czasy), imała się wielu prac, doświadczyła ciężkiej niedoli i do tej pory ma siłę, by rano wstać z łóżka, nakarmić swoje kurki, wypielić chwasty, podlać kwiatki (które, swoją drogą, rosną u niej jak szalone) a wieczorami rozpalić w piecu. Zdarza się nawet, że trzeba babcię ściągać z drabiny, bo jej przyjdzie do głowy wieszać firanki. Najbardziej na świecie lubi cukierki musujące, które pochłania garściami a jak człowieka przytuli, to prawie łamie żebra. Nie mam pojęcia, skąd tyle siły w tak, wydawałoby się, kruchej istocie, ale jestem pod takim wrażeniem, że brakuje mi słów. 


Prababcia była zdecydowanie największą atrakcją, ale warto też wspomnieć o jej domku. Babcina chatka (zwana lepianką) stoi obok właściwego domu, gdzie mieszka reszta rodziny i często pełni funkcję domku gościnnego. Tak też było tym razem, co cieszy mnie niesamowicie, bo tam zawsze jest chłodno. Nawet, jeśli na zewnątrz słońce pali niemiłosiernie i nie da się wytrzymać, w babcinej lepiance panuje przyjemny chłodek. W czym tkwi tajemnica? W budulcu! Domek jest gliniany, jeszcze do niedawna dach pokryty miał strzechą. Został zbudowany gołymi rękoma przez ojca prababci, doszliśmy do wniosku, że ma przynajmniej 113 lat i chyba kwalifikuje się już jako zabytek. Zdjęcia TEJ lepianki nie mam (w sumie nie wiem czemu nie zrobiłam), ale mogę pokazać Wam domek bardzo podobny, z tym, że nie tak stary, za to regularnie ulepszany i odnawiany ale aktualni niezamieszkany.


Jako miłośnik spacerów, szwendałam się ile wlezie i gdzie się da, pogryzając po drodze jabłka, jeżyny i śliwki rosnące dosłownie WSZĘDZIE. Z głodu umrzeć tam nie sposób :) 
Spacery dostarczyły mi rozrywki w postaci biegania z aparatem za owadami (najwyższy czas zainwestować w porządny obiektyw), co przysporzyło mi niespodzianek, czasem dość przerażających. Pomijam włażenie w chaszcze po pachy, gdzie obłaziło mnie wszystko, co ma nogi a pajęczyny wyciągałam później z włosów po dwie godziny. Zdarzyło mi się, że w krzakach nieopodal coś ewidentnie dużego usłyszawszy moje kroki, rzuciło się do ucieczki, przyprawiając mnie prawie o zawał serca (omatkozojcem, zje mnie, staranuje, zagryzie, ukatrupi!). Ewidentnie duże coś okazało się być... łosiem. Zdjęcia nie mam, ale wrażenia niezapomniane. Dodatkowo, jako, że jestem kompletnie pozbawiona orientacji w terenie, zdarzyło mnie się nieco zabłądzić, ale jakoś w końcu trafiałam do domu. 




Kolejnym powodem, dla którego zakochać się można w tej małej, kujawskiej wiosce, są jeziora. Wspominałam już kiedyś o tym, że kocham pływać i kocham jeziora, więc nic dziwnego, że w wodzie i okolicach spędziłam mnóstwo czasu. Marzeniem moim jest mieszkać kiedyś nad jeziorem i pijać poranną kawę na pomoście. 



Koniecznie muszę też przedstawić Gucia z żałosną miną, psa-Chewbaccę, który przyplątał się na spacerze, napędził stracha a później nie odstępował na krok i najmniejszą jaszczurkę, jaką widziałam. Miałam pokazać też kota Macieja, który ma niesamowite obwódki wokół oczu i wygląda, jakby nosił wieczorowy makijaż, ale niestety, kot Maciej chadza własnymi ścieżkami i jak już udało się uchwycić go na zdjęciu, to z gracją się rozmazywał.




Po raz kolejny w życiu utwierdziłam się w przekonaniu, że jeśli budować dom i zakładać rodzinę, to tylko na wsi. Pókim młoda, mogę sobie siedzieć w Szczecinie, studiować, imprezować, tkwić w centrum zgiełku miejskiego, ale nie wyobrażam sobie spędzić tak całego życia. Ponoć ludzie w miastach żyją krócej ze względu na hałas a półgodzinna podróż autobusem komunikacji miejskiej stresuje nie mniej niż napięty dzień w pracy. No i nie kręci mnie bycie anonimowym, szarym człowiekiem, nie kręci mnie brak przestrzeni i zieleni. Ja muszę mieć ogród (albo przynajmniej dużo miejsca na doniczki), muszę mieć możliwość wyjścia w pidżamie przed dom, rozpalenia ogniska czy pójścia do lasu. I choćbym bardzo chciała, to szczerze nie rozumiem zatwardziałych mieszczuchów, którzy kompletnie nie dostrzegają uroków życia blisko natury.


PS. Zasiałam wczoraj nasionka papryczki chili, trzymajcie kciuki!
PS.2. Nie umiem zmniejszyć czcionki :(
PS.3. Cholerny blogspot strasznie psuje jakość zdjęć.
PS.4. Mam straszny problem z przecinkami :D

2 komentarze:

  1. Przepiękne zdjęcia i przepiękne przemyślenia:). Urzekł mnie szczególnie portret prababci i niesamowite światło na zdjęciu - Ona, jako jedyny jasny punkt w mroku.

    Podzielam również twoje pragnienia, o życiu z dala od miasta :). Piękna jest wieś, jabłonki, jeziora, las i ogniska.

    Pozdrawiam Cię ciepło Charlie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo, Maddie, za miły komentarz i również pozdrawiam :)

      Usuń