wtorek, 14 sierpnia 2012

Nowy początek

Naszedł mnie kaprys, ażeby zacząć tutaj wszystko od nowa i nadać blogowi sens trochę lepszy, niż wylewanie gorzkich żali i dawanie upustu poirytowaniu światem i ludźmi. Nie, to jeszcze nie znaczy, że będzie tu mądrze i ciekawie, to wciąż MOJE miejsce, kręcące się wokół MOJEGO dużego tyłka i jego głównym celem jest umożliwienie mi życiowo-emocjonalnego ekshibicjonizmu internetowego. Natomiast obrałam sobie za cel być bardziej kreatywną i żyć... ładniej, smaczniej, bardziej estetycznie. Cholera, trudno to wyrazić. Chciałabym więcej tworzyć, o. Więcej czytać, więcej rysować, więcej fotografować (czy raczej pstrykać bezsensowne fotki, upośledzone technicznie), więcej (i ciekawiej) piec i gotować, w ogóle, wszystkiego więcej i bardziej. A, no i mój najważniejszy cel: nauczyć się szyć na maszynie. Bo marzą mi się sukienki a w sklepach nie ma sukienek na KOBIETY, są za to sukienki na drewniane klocki, nie posiadające wcięcia w talii i biustu i to jest moja tragedia życiowa. Drugą moją życiową tragedią są buty. A dokładniej, niemożność znalezienia czegokolwiek na moje kapryśne stopy, które każdy but obciera (i każdy w innym miejscu), każdy uwiera i krzywdzi. Nie ważne, czy noszę buty godzinę, czy trzy lata, zawsze coś jest nie tak. Wyjątkiem są trampki i zakupione niechcący w zeszłym roku, śmiesznie tanie botki, które już nie nadają się do chodzenia. ALE nie tracę nadziei, co więcej udało mnie się dorwać dziś buty tak cudne, że nie mogę doczekać się jesieni, grubych, czarnych rajstop i płaszcza!


To te brązowe, oczywiście, ale czerwone pasowały mi do zdjęcia, no i musiałam się pochwalić, bo absolutnie je ubóstwiam :)
Odnośnie zakupów, nabyłam też wspaniałe wydanie Hobbita. Nie miałam tego w planie, ale mam słabość do ładnie wydanych książek z pięknymi ilustracjami. No i jest to jedna z tych lektur, które warto mieć i na półce nigdy nie zawadzą, a dodatkowo za zakupy powyżej pewnej kwoty, gratis dostałam książkę za 7 zł (kocham Matrasa!). Hobbit wylądował zatem obok Alicji w Krainie Czarów (w równie boskim wydaniu) i czeka cierpliwie, aż skończę Niuch Pratchetta i Smoczy Pazur Baniewicza. 


Procesy twórcze też idą pełną parą, mam już trzy (prawie) komplety podkładek, kilka par kolczyków i sporo nowych pomysłów. Teraz wprawdzie jestem dość ograniczona czasowo, w piątek wyjeżdżam na tydzień, ale jak tylko wrócę, biorę się za wszystko już zupełnie na poważnie i jak uzbieram w miarę sensowną ilość rzeczy, wyślę zgłoszenie do Pakamery. Nie bardzo wierzę, żeby zostało rozpatrzone pozytywnie, ale nie dowiem się póki nie spróbuję. A w ostateczności zawsze jest Alledrogo :)



A z okazji mojego powrotu od A., wraz z mamą zajmujemy się łasuchowaniem i dogadzaniem sobie. Ciacho drożdżowe ze śliwkami i kruszonką stygnie sobie i czeka na jutro, kusząc aromatem a mnie aż skręca, bo najchętniej wrąbałabym całe już, teraz, w tym momencie, ale obiecałam sobie nie paść się słodkim i mącznym wieczorami. To moje pierwsze podejście do ciacha drożdżowego (nie licząc ciasta do pizzy i bułeczek cynamonowych), w dodatku przepis mam tak stary i dziwny (tak mi się wydaje), że bałam się, że nie wyjdzie. Jak smakuje okaże się jutro, aczkolwiek jestem dobrej myśli, bo wyrosło w piekarniku ogroooomne!.
Skoro ciasto czeka na śniadanie, a kolację jednak zjeść wypada, pobawiłam się w krewetki i sałatkę. Pierwotnie miała być właśnie sałatka Z krewetkami, ale zamiast zwykłych koktajlowych dostałam tylko te takie więksiejsze (tygrysie?), zatem wyszła sałatka OBOK krewetek i w sumie zeszła na dalszy plan wobec nich, bo same krewetki wyszły mi tak fenomenalne, że aż się zdziwiłam. Chcecie przepis? Jasne, że chcecie :)

Składniki:
 - opakowanie krewetek 
 - dwa ząbki czosnku
 - łyżka stołowa soku z cytryny
 - łyżka stołowa oliwy z oliwek
 - półtorej łyżeczki miodu
 - pół łyżeczki chili w proszku
 - pół łyżeczki imbiru w proszku
 - łyżeczka masła
 - sól i pieprz wedle uznania

Przygotowanie:
Krewetki umyłam i osuszyłam papierowym ręcznikiem, następnie wrzuciłam na rozgrzaną patelnię z rozpuszczonym masłem i lekko podsmażyłam. W międzyczasie zrobiłam sos: w szklance wymieszałam sok z cytryny, oliwę, miód, wyciśnięty czosnek oraz wszystkie przyprawy. Sos wlałam do smażących się krewetek i trzymałam na gazie aż do wyparowania części płynnej. A na końcu, zamiast zjeść jak człowiek, pognałam po aparat :)


2 komentarze:

  1. ufff, jesteś! od wczoraj zamartwiałam się gdzie zniknął Twój blog.
    Pozdrawiam, Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie zniknął, za bardzo lubię go prowadzić. Po prostu naszło mnie na zmiany :)

      Usuń