niedziela, 25 listopada 2012

Niedobór formy z przerostu treści

Samouwielbienie ludzkie przerasta moją zdolność pojmowania. To jest w ogóle przedziwna sprawa, cały czas wydawało mi się, że stanowcza większość ludzi po prostu nie może znieść samego siebie i zwyczajnie się nie lubi, żeby nie rzec, że wręcz nienawidzi. I z jednej strony w dalszym ciągu tak uważam, jednak dotarła do mnie dziś rzecz zgoła odmienna: człek jest istotą ze wszech miar narcystyczną a ja nie jestem w tej kwestii tak wyjątkowa, jak mi się dotychczas wydawało. 
W głębi ducha mamy niesamowicie mocno zakorzenioną tendencję do wybielania swoich wad, umniejszania błędów i porażek, do wynoszenia na piedestały naszych sukcesów i osiągnięć. Nie widzimy, tego co w nas złe, wolimy odwrócić wzrok od własnego odbicia w lustrze i udawać, że wszystko jest w porządku i to właściwie nie nasza wina, że stało się, jak się stało. Wynajdujemy miliony wymówek, usprawiedliwień. Mało kto potrafi stanąć oko w oko ze swoją porażką, przyznać się do błędu, pochylić głowę z pokorą, przeprosić i nauczyć się na własnym niepowodzeniu. Zadziwia mnie fakt, że w kwestii autoprezencji, fizycznego postrzegania siebie, widzimy głównie wady, natomiast w swoim postępowaniu życiowym, w swoich kontaktach z innymi ludźmi, staramy się za wszelką cenę usprawiedliwić swoje czyny, wyczyścić we własnych oczach. Skupiamy się na rzeczach najmniej istotnych, odpychając na dalszy plan to, co faktycznie stanowi o tym, kim jesteśmy. Potrafimy narzekać w nieskończoność na krzywy nos, krótkie nogi, odstające uszy czy piegi, sprawiając, że takie pierdoły urastają do rangi problemu na skalę światową, ale nie widzimy, nie chcemy widzieć, że jesteśmy materialistycznymi dupkami z mózgiem przeżartym pragnieniem posiadania, a nawet, jeśli dotrze do nas, że robimy coś nie tak, to usprawiedliwiamy się wszelkimi możliwymi sposobami. Nie wiem, może to pewien sposób zachowania jakiejś higieny psychicznej, może łatwiej jest nam funkcjonować w świecie, jeśli cieszymy się ze zwycięstw i staramy się zapomnieć o porażkach i emocjonalnej zgniliźnie, może wtedy parcie przez codzienność staje się bardziej znośne. Tylko jednak wydaje mi się, że nie na tym rzecz polega, żeby życie było łatwiejsze i bardziej znośne. Może moje samouwielbienie nie jest tak niespotykane, jak mi się wydawało. Mam jednak tę przewagę, że potrafię spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: "spieprzyłaś". Potrafię przeprosić samą siebie. Potrafię dostrzec, że zrobiłam coś źle. Potrafię okazać pokorę wobec życia. Potrafię odstawić na bok dumę (z wielkim bólem), zamknąć gębę, odstawić na bok tzw "dobre wychowanie" i wsłuchać się w swoje JA, które wrzeszczy o uwagę, wytyka błędy i wije się w spazmach, bo znów działam wbrew logice i rozsądkowi, bo dałam się prowadzić na manowce przez konwenanse i całą masę społecznych "zasad", które są złe do szpiku kości, ale wszyscy się nimi kierują, bo TAK TRZEBA. I mimo, że na usta ciśnie mi się całe mnóstwo "ale", staram się milczeć i przyjąć krytykę, płynącą z głębi mnie. 
Bo nie jest istotne, jaką moralność i jakie zasady wpojono nam w czasie naszego życia, jeśli nie potrafimy spojrzeć na siebie obiektywnie, zdzielić się w twarz za wady i obiecać poprawy. Jaki jest sens życia, jeśli nie mamy potrzeby doskonalenia siebie samego, jeśli wegetujemy z dnia na dzień i nie ma w nas ani krztyny chęci, ani odrobinki pokory, ani kropli autorefleksji i chęci poprawienia jakości naszej egzystencji, bo przecież tak żyją WSZYSCY?

Wybaczcie brak ładu i składu, chaos wypowiedzi i mętne przesłanie, ale potrzebowałam JUŻ, TERAZ wyrzuć z siebie tę dziwną refleksję, zanim zasnę, zanim zapomnę jaka jest dla mnie ważna.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Imponderabilistycznie

Namiętnie przeprowadzam procesy intensyfikacyjne prokrastynacji poprzez produkcję ciasteczek kruchych kokosowych, wędrówki po herbatę zieloną tudzież czerwoną, przyglądanie się kotu, odkrywanie nowych fascynacji muzycznych i bujanie się wraz z fotelem. A gdy cichnie muzyka, gdy niechcący znajdę się w bezdźwięku samotności, słyszę pracujące we mnie trybiki, zębatkowe ząbki wskakujące kolejno na swoje miejsca, powoli, acz systematycznie naciągając jakąś iluzoryczną strunę, która uparcie zmierza do pęknięcia z trzaskiem. Czuję, jak się zmieniam. Coś ewidentnie czai się na skraju mojego jestestwa i napawa mnie to przerażeniofascynacją delikatną, acz w gruncie rzeczy spokojnym stworzeniem jestem. Sinusoida życiowa potraktowana żelazkiem codzienności posłusznie rozprostowała się niczym obrus świąteczny i nabrała charakteru wybitnie neutralnego, sprawiając, że wszystko jest akceptowalne, słodko-gorzkie, skrajnie nieskrajne. Pozostaje czynić co do mnie należy, nie wychylać się, być, funkcjonować, jeść, spać.


Ciężkie jest życie z szyszynką zamontowaną do góry nogami Byłabym szalenie wdzięczna, gdyby hiperaktywność umysłowa raczyła uruchamiać mi się na zajęciach i w trakcie nauki a nie wtedy, kiedy wypadałoby się w końcu wyspać. 

 - Ale PO CO SPAĆ, SKORO MOŻNA NIE SPAĆ?! - zapytał radośnie mój umiłowany mózg. 

Cóż, najwyższy czas zainwestować w chloroform.

sobota, 3 listopada 2012

A liści coraz mniej

Nasosznik trzęś tuż obok mnie pieczołowicie owija najnowszą ofiarę, szarpiącą się w ostatnich podrygach, przebierając licznymi kończynami z rytmicznością godną perkusisty. Film przyrodniczy na żywo. O ile zazwyczaj w takich przypadkach rozdziera mnie ambiwalencja uczuć, bo i lew i antylopa wzbudzają sympatię, o tyle w tym wypadku kibicuję pająkowi. Latający badziew potrzebny mi tu jak miotła na pustyni. Pamiętam, jak za czasów dziecięcych, w rogu pokoju zamieszkał sobie pająk typu krzyżak czy inne wielkie bydlę. Po kilku dniach wiszenia został pełnoprawnym członkiem rodziny a mój tata łapał mu muchy i wrzucał na pajęczynę. Mieszkał sobie z nami szczęśliwie, posiadał nawet imię (którego nie pamiętam), aż pewnego poranka okazało się, że pająka nie ma. Rozpacz była wielka, zwierz spakował manatki i uciekł z domu, ewentualnie padł martwy ze starości za szafę, nigdy nie dowiedzieliśmy się jak było naprawdę, acz pozostała we mnie sympatia do ośmionogów i chyba nigdy żadnego nie zabiłam (przynajmniej celowo). 

Cały długi weekend miał mi upłynąć na nauce, wysypianiu się i byciu radosnym człowiekiem. Skończyło się na cieście kruchym z jabłkami, tonach czekolady, warczeniu na wszystkich, gniciu w pokoju i oglądaniu różnych dziwnych rzeczy. Jedyny plus taki, że w "różnych dziwnych rzeczach" znalazł się program "Wiem co jem", w który wciągnęłam się niesamowicie, dowiedziałam się mnóstwa rzeczy (nawet zaczęłam robić notatki!) i obawiam się, że od tej chwili na wyjścia na zakupy będę musiała wygospodarować sobie przynajmniej pół dnia, żeby przeczytać wszystkie możliwe etykiety i znaleźć przyjazne produkty. Tymczasem weszłam w posiadanie połówki gigantycznej dyni i reklamówki jabłek, głowię się od wczoraj cóż w tym dobrodziejstwem uczynić. Dodatkowo gnębi mnie ochota na bardzo dużo rzeczy, których normalnie nie jadam. Jak na złość żadnej z nich nie posiadam i serce me rozdziera wielka rozpacz. Na duchu podtrzymuje mnie tylko wizja grzybowego risotto na obiad i herbatki z nalewką z czeremchy, która została w końcu przelana do butelki i raczy oko przepięknym kolorem. Okazała się wyjątkowo delikatna i smaczna, jednak trochę się jej obawiam ze względu na mocno migdałowy posmak a tym samym (zapewne) dużą ilość amygdaliny. Niby nic strasznego, przecież naszym babciom nawet przez myśl nie przeszło, żeby drylować wiśnie do nalewek i konfitur, dodatkowo czeremchę można moczyć bez obaw w alkoholu nawet miesiąc (ponoć). 

Z pozytywów dni ostatnich: w końcu doczekałam się pogody i miałam okazję pobiegać z aparatem, co zapewniło mi niesamowitą dawkę rozrywki, zwłaszcza ucieczka przed panem z laską, który najpierw oburzył się, że robię mu zdjęcia a później cisnął we mnie wiązanką przekleństw, kiedy to stwierdziłam, że jest brzydki jak noc i nie potrzebuję jego zdjęć. W ogóle, strasznie dziwi mnie, jakie wielkie zainteresowanie wśród przechodniów wzbudza człowiek z aparatem. 






Podczas wykonywania ostatniego zdjęcia zaczepił mnie kolejny pan, tym razem bardzo przedsiębiorczy, oburzony faktem, że ludzie te kłódki wieszają i tyle pieniędzy marnują a tak w ogóle, to on tu wpadnie z piłą w nocy i na złom wszystko sprzeda, TYYYLE WINA za to będzie :D



Strasznie ostatnio lubię wyłapywać uliczne przejawy ludzkiej kreatywności.



Kocham ten widok i zawsze zadziwia mnie, jak to wielkie, żółte coś zmienia kolor w zależności od pogody. Miłość moja do Szczecina wzrasta z każdym dniem.