piątek, 31 sierpnia 2012

Nananana, jem banana


Jestem 171-centymetrowym zakwasem Charliego. Cholernie zadowolonym z siebie zakwasem. 
Po szczęśliwym powrocie ze wszystkich wakacyjnych wyjazdów, kiedy to wymówki typu "nie ma gdzie", "tu są ludzie", "muszę się uczyć" zaczęły irytować nawet mnie, w końcu udało mi się zmobilizować do ćwiczeń. I, cholera, nie sądziłam, że JA to kiedyś powiem, ale wysiłek fizyczny potrafi być przyjemny! Znaczy, może nie tyle wysiłek, co satysfakcja, że w końcu coś ze sobą robię i jeśli dobrze pójdzie, to całkiem niedługo będzie widać jakieś efekty. Bo w dalszym ciągu nie cierpię być zmęczona, spocona i zdyszana, co to, to nie. Po prostu przeszkadza mi to mniej, niż kiedyś. Co nie zmienia faktu, że dostaję białej gorączki, jak pomyślę, że od października będę mieć wf na studiach, bo co innego, męczyć się samemu w domu, a co innego uczestniczyć w jakichś nienormalnych grach zespołowych. Wychowanie fizyczne jest moją zmorą od przedszkola, kiedy to na rytmice nie potrafiłam odróżnić prawej ręki od lewej i zrobić przysiadu bez przewrócenia się na tyłek. I tak mi zostało, nienawidzę gier zespołowych, mam kompletny brak inteligencji kinestetycznej, nieskoordynowane ruchy i sportową aspołeczność. O ile potrafię żyć w zgodzie z ludźmi w normalnych sytuacjach, na wychowaniu fizycznym cała moja elokwencja, inteligencja i błyskotliwość daje nogę i zostaję tylko ja i mój gruby, niezgrabny ruchowo zad. I mimo, że dzieciństwo miałam beztroskie i w twarz mi nikt nigdy tego nie powiedział, na wuefie zawsze czułam się jak pośmiewisko i ofiara losu. Wiecie, ten dzieciak, którego zawsze ostatniego wybierają do drużyny i który zawsze ostatni dobiega na metę. I to jest tak samo przykre, gdy ma się lat dwadzieścia jak wtedy, kiedy miało się dziesięć. W związku z tym prawdopodobnie zapiszę się na basen albo w ogóle wykręcę z wuefu za pomocą chorego kolana.


Żeby dłużej nie smęcić: byłam dziś u mojej drogiej P., którą niedługo wyjedzie do Łodzi, więc trzeba korzystać z jej towarzystwa póki jest. P. została zmuszona do zostania moją osobistą stylistką i dzięki niej stałam się posiadaczką spódnicy oraz sukienki, a wszystko to za oszałamiającą kwotę 22,50 zł. I jak tu nie kochać second handów (oraz mojej P.)? Tylko żałuję, że tak strasznie nienawidzę zakupów, przymierzania ubrań i przedzierania się przez ich ogrom, bo jestem pewna, że minęłam, a może nawet miałam w rękach, mnóstwo wspaniałych rzeczy, stworzonych tylko dla mnie, które teraz wylewają łzy rozpaczy, że nie przyjechały ze mną do domu, tylko w dalszym ciągu wiszą niechciane na wieszakach. 
Ach, stał się cud nad cudy. Moja rodzicielka, pchnięta nieznaną siłą, w tym samym dniu, w którym opublikowałam poprzednią notkę, wyciągnęła maszynę do szycia i dobrowolnie przemieniła sukienkę w spódnicę. Radość, radość i jednorożce!


P., oprócz objęcia zaszczytnej roli mojej osobistej stylistki (i zawodowego odwieszacza ubrań), okrzyknięta została polską Kirsten Dunst (teraz pewnie śledzi uważnie wszystkie jej fotografie, obecne w Internecie, uporczywie doszukując się cech wspólnych) i prawdopodobnie właśnie dzięki jej podobieństwu do sławnej aktorki, otrzymałyśmy niezwykle kuszącą propozycję pójścia na randkę z amatorami dresów, bluzgów i palenia papierosów na parkowych ławeczkach. Ach, jakaż wielka szkoda, że z powodu braku czasu musiałyśmy złamać serca tym uroczym panom i odmówić!


W obliczu piątkowego egzaminu wzbijam się na wyżyny kreatywności i szyję potworki ze skarpet oraz zbieram się w sobie do stworzenia zestawu spinek-kokardek, kilku bransoletek i zmodyfikowania jakiejś koszulki. Irytuje mnie we mnie straszliwie, że tak szybko tracę zapał do jednej rzeczy a zyskuję do drugiej, bo drewniane podkładki, kolczyki i bransoletki wciąż czekają na swoją kolej i podsuwają mi pod nos cienkopis, żebym w końcu wzięła się za rysowanie na nich i lakierowanie. A figę, mnie akurat naszło na zabawę tekstyliami. Byłabym skłonna oddać wszystkie swoje zdolności manualne za umiejętność robienia jednej rzeczy, ale perfekcyjnie. 


Na dziś koniec. Mam lenia totalnego i nie chce mi się formułować w zdania tego, co siedzi mi w wdzięcznej główce, a w ogóle, to notka miała być zupełnie na inny temat. Niech żyje szalony spontan, proszę państwa!


wtorek, 28 sierpnia 2012

O sukience, która miała być spódnicą i pikantnych omletach

Lojalnie ostrzegam, że z chwilowego braku innych zdjęć, dzisiejsza notka wypełniona będzie głównie MNĄ. Szczelnie. Wszak duża ze mnie baba, więc kard wypełniam bardzo dokładnie. Zabraknie również spójności, bo mój umysł jest w permanentnym stanie pomieszania z poplątaniem i wypełniają go strzępki wszystkiego, począwszy od dziury w pasiastej skarpecie, poprzez kalanchoe na parapecie, którego nie mam, na bezsensie  świata skończywszy. 

Pisałam ostatnio, że chcę wrócić do naturalnego koloru włosów, które jeszcze przedwczoraj prezentowały się następująco:


W sumie kolor dalej bardzo mi się podoba, zwłaszcza po trzech tygodniach od zafarbowania, kiedy wściekle rubinowa czerwień spiera się do ładnego odcienia, który nie wygląda sztucznie, ale odrosty doprowadzają mnie do szału. Sięgnęłam zatem po ciemny blond, tym razem znów z Castinga, łudząc się naiwnie, że moje jaśnie nieporowate włosy potulnie przyjmą kolor. Do przewidzenia było, że się zbuntują i w efekcie moja czupryna mieni się jakimś dziwnym, ciemnym, czerwonym brązem. Nie powiem, wygląda całkiem ok. Ale, kurka, nie widzi mi się chodzić przez najbliższe 2-3 lata z odrostami. Zwłaszcza w fazie początkowej, kiedy wygląda to koszmarnie. Zachciało mnie się rudego, jasna cholera. I niby farbuję tylko szamponami koloryzującymi, ale mam świadomość, że z nieporowatych włosów dziadostwo się nie spierze do końca nigdy. Za wszelkie pomysły na sposoby najbardziej bezbolesnego powrotu do naturalnych włosów będę dozgonnie wdzięczna. 


Sukienka spędza mi sen z powiek. Kupiłam ją za oszałamiającą kwotę 18 zł głównie ze względu na śliczny materiał, który w gruncie rzeczy jest strasznie nietwarzowy (jak i cała sukienka). Strasznie lubię motyw róż, ale jestem wybredna pod tym względem i trudno mi jest znaleźć taki, który będzie mi odpowiadał ułożeniem wzoru, wielkością i kolorystyką. Sukienka ma kolor szaro-bury, różyczki wielkość mają idealną, są w kolorze przytłumionego różu i całość wygląda bardzo subtelnie. Tylko problem w tym, że ja w takim szaro-burym kolorze wyglądam źle, a w dodatku sukienka ma krój tak fatalny, że paskudnie leży na każdym a przy tym jest za krótka do moich masywnych ud. Stąd też pomysł, żeby przerobić ją na spódnicę, więc chwyciłam szmatkę w ręce i rączo pognałam uradowana do mamy, która miała ów plan zrealizować. Ale mama się zebrać nie może, bo to będzie skomplikowane i musi pomyśleć jak to zrobić. Ja nie przerobię, bo nie umiem, poza tym, nawet jakbym chciała, to mam zakaz zbliżania się do maszyny, ponieważ "maszyna do szycia jest jak samochód, każdy ma swoje indywidualne ustawienia i jak mi coś poprzestawiasz i rozregulujesz, to zginiesz marnie" (podpisano: Droga Rodzicielka). I tak sobie sukienka wisi na krześle od dwóch miesięcy, czekając na lepsze czasy a ja rozpaczam, bo taki potencjał się marnuje.



Co do zdjęć, muszę zainwestować w pilocik bezprzewodowy, bo nie mam komu robić zdjęć, a fotografowanie samej siebie za pomocą samowyzwalacza jest niesamowicie irytujące. No i przydałby się obiektyw do portretów, ach, przydałby się...

Jako, że mam ostatni tydzień wolności przed praktykami i z tego tytułu duuużo czasu na wykonanie śniadania, jadam ostatnio namiętnie omlety, w których się zakochałam (nie wiem, czemu akurat teraz). Nie lubię słodkiego o poranku, więc omlety są radośnie pikantne i prze-py-szne!

CHARLESOWE OMLECISZCZE
Składniki:
 - dwa jajka
 - odrobina mleka
 - pół łyżeczki masła
 - dwa plasterki wędliny drobiowej
 - plasterek sera żółtego
 - ćwierć papryczki chili
 - pół pomidora
 - plaster świeżego ananasa
 - posiekana nać pietruszki
 - sól, pieprz, czasem tymianek a czasem zioła prowansalskie
 - opcjonalnie sos czosnkowy

Przygotowanie:
Wędlinę, ser, papryczkę, ananasa i pomidora dość drobno pokroić, doprawić pietruszką i ziołami, wymieszać. Jajka z odrobiną mleka, solą i pieprzem roztrzepać aż się ciut spienią, wylać na rozgrzaną patelnię z rozpuszczonym masłem. Smażyć kilka minut, po tym czasie na połówkę omleta wysypać pokrojone składniki. Ja w tym momencie całość przykrywam pokrywką, żeby ser się rozpuścił i całość podgrzała, nie mam wiem jak wygląda prawidłowe robienie omleta :) Po kolejnych kilku minutach zsuwam omlet na talerz, składając go przy tym na pół, coby się pięknie prezentował. Całość świetnie smakuje z sosem czosnkowym, z którego niestety trza zrezygnować, jeśli ktoś się później wybiera do ludzi.
Wybaczcie jakość zdjęcia, ale z jedzeniem zawsze wpasuję się w taki moment, że światło nie sprzyja i wkradają się szumy. No i zazwyczaj jestem wtedy na tyle głodna, że nie mam cierpliwości i ręce mi się trzęsą :D


Zakupiłam wczoraj nasionka melisy, kocimiętki, ogórecznika i roszponki, teraz śledzę uważnie Dni Siewu i czekam na sprzyjający moment do wysiania, ale chyba się nie doczekam, bo według książeczki nastanie on dopiero we wrześniu. No cóż, ziółka będą musiały poradzić sobie z rośnięciem bez wsparcia faz księżyca i innych takich.

Żeby tradycji stało się zadość, na koniec kot (tym razem samca mego kotka o wdzięcznym imieniu Kotka Ja, ku rozpaczy A., mówię na nią Kitencja Ogonek):







sobota, 25 sierpnia 2012

Wsi spokojna, wsi wesoła

Wróciłam wczoraj z mamą z tygodniowego pobytu na wsi (tak wiejskiej, że moja wieś wymięka), który tak bardzo mnie wyciszył i zrelaksował, że teraz mogłabym WSZYSTKO! To wspaniałe, że są jeszcze na świecie miejsca, gdzie czas płynie dwa razy wolniej niż normalnie, gdzie wszystko ładniej pachnie, smakuje i wygląda, gdzie ludzie są wobec siebie uprzejmi, bez względu czy znają się czy nie a relacje międzyludzkie są najważniejszą rzeczą pod słońcem. Spędziłam fantastyczny czas z częścią rodziny, której nie widziałam od prawie dziesięciu lat i jestem... zachwycona. I w pewien sposób wzruszona, bo nie spodziewałam się AŻ TAK ciepłego przyjęcia, takiej wylewności i autentycznej radości z naszego przyjazdu. A wiecie co jest najbardziej fenomenalne? Moja prababcia. Kobiecina w przyszłym roku skończy sto lat. Przeżyła dwie wojny, samotnie wychowała dwie córki (co jest nie lada wyczynem jak na tamte czasy), imała się wielu prac, doświadczyła ciężkiej niedoli i do tej pory ma siłę, by rano wstać z łóżka, nakarmić swoje kurki, wypielić chwasty, podlać kwiatki (które, swoją drogą, rosną u niej jak szalone) a wieczorami rozpalić w piecu. Zdarza się nawet, że trzeba babcię ściągać z drabiny, bo jej przyjdzie do głowy wieszać firanki. Najbardziej na świecie lubi cukierki musujące, które pochłania garściami a jak człowieka przytuli, to prawie łamie żebra. Nie mam pojęcia, skąd tyle siły w tak, wydawałoby się, kruchej istocie, ale jestem pod takim wrażeniem, że brakuje mi słów. 


Prababcia była zdecydowanie największą atrakcją, ale warto też wspomnieć o jej domku. Babcina chatka (zwana lepianką) stoi obok właściwego domu, gdzie mieszka reszta rodziny i często pełni funkcję domku gościnnego. Tak też było tym razem, co cieszy mnie niesamowicie, bo tam zawsze jest chłodno. Nawet, jeśli na zewnątrz słońce pali niemiłosiernie i nie da się wytrzymać, w babcinej lepiance panuje przyjemny chłodek. W czym tkwi tajemnica? W budulcu! Domek jest gliniany, jeszcze do niedawna dach pokryty miał strzechą. Został zbudowany gołymi rękoma przez ojca prababci, doszliśmy do wniosku, że ma przynajmniej 113 lat i chyba kwalifikuje się już jako zabytek. Zdjęcia TEJ lepianki nie mam (w sumie nie wiem czemu nie zrobiłam), ale mogę pokazać Wam domek bardzo podobny, z tym, że nie tak stary, za to regularnie ulepszany i odnawiany ale aktualni niezamieszkany.


Jako miłośnik spacerów, szwendałam się ile wlezie i gdzie się da, pogryzając po drodze jabłka, jeżyny i śliwki rosnące dosłownie WSZĘDZIE. Z głodu umrzeć tam nie sposób :) 
Spacery dostarczyły mi rozrywki w postaci biegania z aparatem za owadami (najwyższy czas zainwestować w porządny obiektyw), co przysporzyło mi niespodzianek, czasem dość przerażających. Pomijam włażenie w chaszcze po pachy, gdzie obłaziło mnie wszystko, co ma nogi a pajęczyny wyciągałam później z włosów po dwie godziny. Zdarzyło mi się, że w krzakach nieopodal coś ewidentnie dużego usłyszawszy moje kroki, rzuciło się do ucieczki, przyprawiając mnie prawie o zawał serca (omatkozojcem, zje mnie, staranuje, zagryzie, ukatrupi!). Ewidentnie duże coś okazało się być... łosiem. Zdjęcia nie mam, ale wrażenia niezapomniane. Dodatkowo, jako, że jestem kompletnie pozbawiona orientacji w terenie, zdarzyło mnie się nieco zabłądzić, ale jakoś w końcu trafiałam do domu. 




Kolejnym powodem, dla którego zakochać się można w tej małej, kujawskiej wiosce, są jeziora. Wspominałam już kiedyś o tym, że kocham pływać i kocham jeziora, więc nic dziwnego, że w wodzie i okolicach spędziłam mnóstwo czasu. Marzeniem moim jest mieszkać kiedyś nad jeziorem i pijać poranną kawę na pomoście. 



Koniecznie muszę też przedstawić Gucia z żałosną miną, psa-Chewbaccę, który przyplątał się na spacerze, napędził stracha a później nie odstępował na krok i najmniejszą jaszczurkę, jaką widziałam. Miałam pokazać też kota Macieja, który ma niesamowite obwódki wokół oczu i wygląda, jakby nosił wieczorowy makijaż, ale niestety, kot Maciej chadza własnymi ścieżkami i jak już udało się uchwycić go na zdjęciu, to z gracją się rozmazywał.




Po raz kolejny w życiu utwierdziłam się w przekonaniu, że jeśli budować dom i zakładać rodzinę, to tylko na wsi. Pókim młoda, mogę sobie siedzieć w Szczecinie, studiować, imprezować, tkwić w centrum zgiełku miejskiego, ale nie wyobrażam sobie spędzić tak całego życia. Ponoć ludzie w miastach żyją krócej ze względu na hałas a półgodzinna podróż autobusem komunikacji miejskiej stresuje nie mniej niż napięty dzień w pracy. No i nie kręci mnie bycie anonimowym, szarym człowiekiem, nie kręci mnie brak przestrzeni i zieleni. Ja muszę mieć ogród (albo przynajmniej dużo miejsca na doniczki), muszę mieć możliwość wyjścia w pidżamie przed dom, rozpalenia ogniska czy pójścia do lasu. I choćbym bardzo chciała, to szczerze nie rozumiem zatwardziałych mieszczuchów, którzy kompletnie nie dostrzegają uroków życia blisko natury.


PS. Zasiałam wczoraj nasionka papryczki chili, trzymajcie kciuki!
PS.2. Nie umiem zmniejszyć czcionki :(
PS.3. Cholerny blogspot strasznie psuje jakość zdjęć.
PS.4. Mam straszny problem z przecinkami :D

czwartek, 16 sierpnia 2012

Puzzle

Nie mogę doczekać się jesieni. Chyba o tym ostatnio wspominałam. Jesień walczy z wiosną w moim rankingu na ulubioną porę roku i aktualnie wysuwa się na prowadzenie. Bo ja tak strasznie kocham jesienne wieczory! Nie lubię, jak dzień jest taki długi, zdecydowanie wolę, gdy ciemno robi się wcześniej i wtedy dłużej mogę sycić oko urokiem wieczornym. Taki wieczór jesienny ma w sobie coś magicznego, uwielbiam wychodzić wtedy z domu i spacerować bez celu. W towarzystwie stukotu obcasów, przesiąkając na wskroś chłodną mżawką, chłonąć miasto, zasnute ciepłą, pomarańczową aurą lamp ulicznych. Być świadkiem ostatnich aktów dziennego zgiełku, trybików, zamierających powoli i tracących dynamizm, wprowadzając skomplikowany mechanizm miasta w prawie absolutny bezruch. 
Odkąd studiuję w Szczecinie, nie mogę się nadziwić, jak szybko w tak dużym mieście zapada spokój, jak szybko wyludniają się ulice. Nocne życie jest szczątkowe, o godzinie 22:00 nie uświadczysz w tramwaju już praktycznie nikogo (poza mną, oczywiście). Sądziłam, że taka cisza i wyludnienie nocne są domeną wsi i małych miasteczek. 
Nie wiem czemu, ale atmosfera wieczorów jesiennych kojarzy mi się z kinem, teatrem i koncertami. Z wyjściami w towarzystwie znajomych. Z takim czymś, co lubię, a czego określić nie potrafię. A gdy wieczór deszczowym się być okaże, nie ma nic wspanialszego, niż zaszyć się pod kocem z książką, herbatą i kotem na kolanach, przy akompaniamencie rytmicznego uderzania kropel o parapet. 


A odbiegając od tematu, zaczęłam realizować pomysł biżuterii z puzzli. Bałam się, że nie do końca będzie to wyglądało tak, jak sobie wymarzyłam, ale chyba nie jest źle. Przynajmniej mamie się podoba :) 
Bransoletka ładnie wygląda leżąc, ale wydaje mi się, że na ręku jakoś nie bardzo efektownie się prezentuje. Zmodyfikowałabym ją jakoś, ale, że za podstawę służy łańcuszek i kółeczka z innej bransoletki, jestem ograniczona twórczo, bo nie mam więcej elementów w takim kolorze. 



Z mojego ciasta drożdżowego wyszedł zakalec stulecia, więc przepisu nie podam, póki nie dopracuję. Podejrzewam już nawet, co zrobiłam źle, więc będę musiała zrobić jeszcze jedno podejście. Jak znowu nie wyjdzie, to pierdzielę interes i nie ruszam drożdżowego więcej, przynajmniej nie z tego przepisu. A szkoda, bo chciałam się pochwalić super-hiper-mega przepisem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie :)
Zaczynam podejrzewać, że może po prostu nie jestem stworzona do pieczenia, bo to już któraś słodka rzecz z kolei, która mi nie wyszła. Ale za to nadrabiam obiadkami. Wczoraj karmiłam implantem kurzym, pieczonym w jogurcie i kukurydzą z masłem pietruszkowo-czosnkowym. Tak ładnie wyglądało, że szkoda mi było jeść.


Pod wpływem wertowania blogów włosowych, uległam manii laminowania włosów żelatyną i szczerze mówiąc, zachwycona nie jestem. Może dlatego, że na moich włosach mało co widać. Są tak totalnie przeciętne i nieskore do układania się, że odnoszę wrażenie, że po absolutnie KAŻDYM zabiegu wyglądają identycznie. No, chyba, że je czymś obciążę, wtedy wiszą smętnie i wołają o pomstę do nieba. Jedyne, co u mnie daje taki natychmiastowy "WOW" efekt, to płukanka z l-cysteiną i maseczka z żółtka, oliwy i jogurtu. Acz postanowiłam sobie, że zacznę się znów wspomagać od wewnątrz i do codziennej rutyny wróciła skrzypokrzywa (własnoręcznie zbierałam!) i planuję zacząć pić, tak bardzo chwalony, sok z jabłka i pietruszki. Wracam też do naturalnego koloru włosów. Definitywnie. Czerwień rubinowa jest piękna, ale mam wrażenie, że zaczęły mi wypadać włosy (może tylko panikuję), w dodatku denerwują mnie odrosty, bo z moich mało porowatych włosów barwa się praktycznie w ogóle nie spiera. Dodatkowo G. twierdzi, że taki kolor mnie postarza (ale i tak jestem najpiękniejsza na świecie :D) i chyba ma rację. W ogóle, rude włosy podkreślają niedoskonałości. Jestem jeszcze bardziej blada, moje permanentne sińce pod oczami straszą jeszcze bardziej, a każde przebarwienie i pryszcz prawie świeci w ciemnościach. No i A. będzie wniebowzięty, bo nie dość, że nie znosi farbowania, to jeszcze rudy jest przez niego najbardziej znienawidzony :)

A na koniec: RAZ, DWA, CZY, RYSZARDA PACZY!


wtorek, 14 sierpnia 2012

Nowy początek

Naszedł mnie kaprys, ażeby zacząć tutaj wszystko od nowa i nadać blogowi sens trochę lepszy, niż wylewanie gorzkich żali i dawanie upustu poirytowaniu światem i ludźmi. Nie, to jeszcze nie znaczy, że będzie tu mądrze i ciekawie, to wciąż MOJE miejsce, kręcące się wokół MOJEGO dużego tyłka i jego głównym celem jest umożliwienie mi życiowo-emocjonalnego ekshibicjonizmu internetowego. Natomiast obrałam sobie za cel być bardziej kreatywną i żyć... ładniej, smaczniej, bardziej estetycznie. Cholera, trudno to wyrazić. Chciałabym więcej tworzyć, o. Więcej czytać, więcej rysować, więcej fotografować (czy raczej pstrykać bezsensowne fotki, upośledzone technicznie), więcej (i ciekawiej) piec i gotować, w ogóle, wszystkiego więcej i bardziej. A, no i mój najważniejszy cel: nauczyć się szyć na maszynie. Bo marzą mi się sukienki a w sklepach nie ma sukienek na KOBIETY, są za to sukienki na drewniane klocki, nie posiadające wcięcia w talii i biustu i to jest moja tragedia życiowa. Drugą moją życiową tragedią są buty. A dokładniej, niemożność znalezienia czegokolwiek na moje kapryśne stopy, które każdy but obciera (i każdy w innym miejscu), każdy uwiera i krzywdzi. Nie ważne, czy noszę buty godzinę, czy trzy lata, zawsze coś jest nie tak. Wyjątkiem są trampki i zakupione niechcący w zeszłym roku, śmiesznie tanie botki, które już nie nadają się do chodzenia. ALE nie tracę nadziei, co więcej udało mnie się dorwać dziś buty tak cudne, że nie mogę doczekać się jesieni, grubych, czarnych rajstop i płaszcza!


To te brązowe, oczywiście, ale czerwone pasowały mi do zdjęcia, no i musiałam się pochwalić, bo absolutnie je ubóstwiam :)
Odnośnie zakupów, nabyłam też wspaniałe wydanie Hobbita. Nie miałam tego w planie, ale mam słabość do ładnie wydanych książek z pięknymi ilustracjami. No i jest to jedna z tych lektur, które warto mieć i na półce nigdy nie zawadzą, a dodatkowo za zakupy powyżej pewnej kwoty, gratis dostałam książkę za 7 zł (kocham Matrasa!). Hobbit wylądował zatem obok Alicji w Krainie Czarów (w równie boskim wydaniu) i czeka cierpliwie, aż skończę Niuch Pratchetta i Smoczy Pazur Baniewicza. 


Procesy twórcze też idą pełną parą, mam już trzy (prawie) komplety podkładek, kilka par kolczyków i sporo nowych pomysłów. Teraz wprawdzie jestem dość ograniczona czasowo, w piątek wyjeżdżam na tydzień, ale jak tylko wrócę, biorę się za wszystko już zupełnie na poważnie i jak uzbieram w miarę sensowną ilość rzeczy, wyślę zgłoszenie do Pakamery. Nie bardzo wierzę, żeby zostało rozpatrzone pozytywnie, ale nie dowiem się póki nie spróbuję. A w ostateczności zawsze jest Alledrogo :)



A z okazji mojego powrotu od A., wraz z mamą zajmujemy się łasuchowaniem i dogadzaniem sobie. Ciacho drożdżowe ze śliwkami i kruszonką stygnie sobie i czeka na jutro, kusząc aromatem a mnie aż skręca, bo najchętniej wrąbałabym całe już, teraz, w tym momencie, ale obiecałam sobie nie paść się słodkim i mącznym wieczorami. To moje pierwsze podejście do ciacha drożdżowego (nie licząc ciasta do pizzy i bułeczek cynamonowych), w dodatku przepis mam tak stary i dziwny (tak mi się wydaje), że bałam się, że nie wyjdzie. Jak smakuje okaże się jutro, aczkolwiek jestem dobrej myśli, bo wyrosło w piekarniku ogroooomne!.
Skoro ciasto czeka na śniadanie, a kolację jednak zjeść wypada, pobawiłam się w krewetki i sałatkę. Pierwotnie miała być właśnie sałatka Z krewetkami, ale zamiast zwykłych koktajlowych dostałam tylko te takie więksiejsze (tygrysie?), zatem wyszła sałatka OBOK krewetek i w sumie zeszła na dalszy plan wobec nich, bo same krewetki wyszły mi tak fenomenalne, że aż się zdziwiłam. Chcecie przepis? Jasne, że chcecie :)

Składniki:
 - opakowanie krewetek 
 - dwa ząbki czosnku
 - łyżka stołowa soku z cytryny
 - łyżka stołowa oliwy z oliwek
 - półtorej łyżeczki miodu
 - pół łyżeczki chili w proszku
 - pół łyżeczki imbiru w proszku
 - łyżeczka masła
 - sól i pieprz wedle uznania

Przygotowanie:
Krewetki umyłam i osuszyłam papierowym ręcznikiem, następnie wrzuciłam na rozgrzaną patelnię z rozpuszczonym masłem i lekko podsmażyłam. W międzyczasie zrobiłam sos: w szklance wymieszałam sok z cytryny, oliwę, miód, wyciśnięty czosnek oraz wszystkie przyprawy. Sos wlałam do smażących się krewetek i trzymałam na gazie aż do wyparowania części płynnej. A na końcu, zamiast zjeść jak człowiek, pognałam po aparat :)