czwartek, 24 stycznia 2013

Head trip

Jestem receptorem czuciowym opuszka palca wskazującego Charliego.

To taka fajna zabawa, wodzić palcem nad świeczką, czując przyjemne ciepło. Nawet jeśli co chwilę z naszych ust wydziera się syk, będący afirmacją tej miniaturki paroksyzmu bólu, spowodowany przypadkowym oparzeniem, po chwili wracamy do tego jakże pasjonującego zajęcia, dostarczając receptorom kolejnych dawek doznań zgoła nieszkodliwych, acz wiercących nieprzyjemnie w żołądku.
Po cóż zajmować się rzeczami pożytecznymi, skoro można gdybać, skoro można kusić fantazję do tworzenia scenariuszy wyimaginowanych filmów, w których rolę główną odgrywam JA (gorące oklaski widowni)?
Nigdy nie byłam typem człowieka, który czerpie z życia garściami, który udziela się wszędzie, gdzie go wpuszczą, który posiadł umiejętność zjednywania sobie ludzi. 
Ulepszam swoje życie wewnętrznie. 

WYMYŚLAM. KOMBINUJĘ. FANTAZJUJĘ. MARZĘ.

Dostarcza mi to największej dawki przyjemności a zarazem irytacji, jakiej jestem w stanie doświadczyć. Może wynika to z prostego faktu, że mnie nigdy nic ciekawego nie spotyka, moje życie jest przeciętne do porzygu, absolutnie pozbawione niespodziewanych zwrotów akcji, szalonych, spontanicznych zdarzeń, sytuacji powodujących salwy śmiechu/wodospady łez. Zatem stwarzam je sobie sama. 

Dźwięk paznokci, znaczących ledwie widoczną bruzdą obicie fotela, gładkość butelki, lodowato zimna dłoń, spoczywająca na karku, dźwięki znanego na pamięć utworu, te wszystkie znajome i zwyczajne bodźce dostarczają zgoła nieznajomych i niezwyczajnych doznań, dźgających boleśnie acz przyjemnie w samo centrum odczuwania. 
Toczona swoistą nadwrażliwością na wszystko i wszystkich dopowiadam sobie zakończenia scenek rodzajowych z życia, starając się zetrzeć z ust cisnący się sam przez się jednoznaczny uśmiech, tłumię chichot, zdradzający myśli, przybieram twarz kamienną, wrząc wewnątrz, kipiąc, niczym nieprzypilnowane mleko. 

To chyba trochę żałosne, przeżywać w swojej głowie więcej, niż w prawdziwym życiu.


Chciałabym doznać błysku.

środa, 2 stycznia 2013

Nowe nie znaczy lepsze

W ciągu dwóch dni nowego roku zdążyłam:
 - kupić buty idealne (oby też idealnie wygodne) oraz wałki do włosów
 - poużerać się z pierwszym od sześciu lat choróbskiem
 - wznieść się na szczyty hipsterstrwa, szpanując nowym szkicowniczkiem i popijając szejka z Maca w centrum handlowym
 - spędzić wieczór w pubie celem uniknięcia księdza chodzącego po kolędzie
 - zmienić zdanie milion razy co do pójścia na jutrzejsze zajęcia i przyjazdu do Szczecina
 - wydać o wiele za dużo pieniędzy
 - dostać zaskakującą paczkę, która początkowo podejrzewana była o bycie bombą (całe szczęście, że jeszcze nie wysłałam swojej, muszę przeredagować list z odpowiedzią)
 - odrobinkę umrzeć ze śmiechu
 - zostać zgorzkniałym dziadem, który nie wierzy w szczęśliwe zakończenia (dzień dobry, wszyscy umrzemy)
 - pogrążyć się w krainie rozpaczy (dobijcie mnie, zimno, źle, katar, trzy lata, płuco, przecież dobrze zrobiłam, ratunku, niech mnie ktoś przytuli)
 - pokłócić się z własnym kotem 
 - zgubić słuchawki 
 - opanować fotosyntezę (mój żołądek oficjalnie przestał przyjmować pokarmy)
 - spędzić jedną żałosną dobę w piżamie, wyczołgując się z łóżka tylko po herbatę
 - spędzić drugi, mniej żałosny dzień nad wyraz intensywnie (nie miałam nawet czasu włączyć komputera, szokujące)

Ja wiem, że trzeba czasu, żeby doprowadzić psychikę do stanu używalności, że dopiero tydzień, że będzie dobrze, ALE JA CHCĘ, ŻEBY DOBRZE BYŁO JUŻTERAZNATYCHMIAST! 
I niby funkcjonuję normalnie (prawie), śpię (w miarę), jem (niby), komunikuję się z ludźmi (w nadmiarze), ale wszystko jest bardzo nie tak. Za każdym uśmiechem czai się melancholia, w kącikach oczu i ust tkwią uporczywie ledwie widoczne drobinki rozgoryczenia a w myśli wkradają się wątpliwości, powodując niepotrzebny zamęt. Przecież jestem pewna. Przecież nie ma sensu komplikować sobie życia na siłę. Przecież nie można być aż takim masochistą!
Staram się znajdować plusy w obecnej sytuacji: mogę podejmować decyzje według mojego widzimisię, nie patrząc na opinie innych, nie muszę się tłumaczyć, nie muszę mieć czystego jak łza sumienia, nie muszę martwić się o los czyjkolwiek inny niż mój, nie muszę być odpowiedzialna za kogokolwiek innego niż ja. I bardzo podoba mnie się ten stan rzeczy, wspaniale jest być niezależną, pozbawioną zobowiązań, samą dla siebie. A mimo wszystko - NIETAK. Bo jednak trudno przyzwyczaić się do faktu, że nikt nie pyta co chwilę o moje samopoczucie, nie okazuje zainteresowania każdą minutą mojego życia, każdą myślą w mojej głowie. Zainteresowanie łechce ego, każdy lubi być w centrum czegokolwiek. Okazuje się, że w pojedynkę ani moja pewność siebie ani przeświadczenie o wspaniałości mojej egzystencji nie są tak silne. Popękały z trzaskiem fundamenty tego, kim jestem i obawiam się, że muszę włożyć sporo pracy samotną, jednoosobową renowację. 

Jestem przekonana, że w obecnej sytuacji już nie bojkotujesz mojego bloga. Wiedz, że życzę Tobie tych zmian z całego serca. 

A na koniec szczyt lenistwa według Charliego: kup bluzkę miesiąc temu, nie załóż jej ani razu, ponieważ wymaga wyprasowania.