Jestem receptorem czuciowym opuszka palca wskazującego Charliego.
To taka fajna zabawa, wodzić palcem nad świeczką, czując przyjemne ciepło. Nawet jeśli co chwilę z naszych ust wydziera się syk, będący afirmacją tej miniaturki paroksyzmu bólu, spowodowany przypadkowym oparzeniem, po chwili wracamy do tego jakże pasjonującego zajęcia, dostarczając receptorom kolejnych dawek doznań zgoła nieszkodliwych, acz wiercących nieprzyjemnie w żołądku.
Po cóż zajmować się rzeczami pożytecznymi, skoro można gdybać, skoro można kusić fantazję do tworzenia scenariuszy wyimaginowanych filmów, w których rolę główną odgrywam JA (gorące oklaski widowni)?
Nigdy nie byłam typem człowieka, który czerpie z życia garściami, który udziela się wszędzie, gdzie go wpuszczą, który posiadł umiejętność zjednywania sobie ludzi.
Ulepszam swoje życie wewnętrznie.
WYMYŚLAM. KOMBINUJĘ. FANTAZJUJĘ. MARZĘ.
Dostarcza mi to największej dawki przyjemności a zarazem irytacji, jakiej jestem w stanie doświadczyć. Może wynika to z prostego faktu, że mnie nigdy nic ciekawego nie spotyka, moje życie jest przeciętne do porzygu, absolutnie pozbawione niespodziewanych zwrotów akcji, szalonych, spontanicznych zdarzeń, sytuacji powodujących salwy śmiechu/wodospady łez. Zatem stwarzam je sobie sama.
Dźwięk paznokci, znaczących ledwie widoczną bruzdą obicie fotela, gładkość butelki, lodowato zimna dłoń, spoczywająca na karku, dźwięki znanego na pamięć utworu, te wszystkie znajome i zwyczajne bodźce dostarczają zgoła nieznajomych i niezwyczajnych doznań, dźgających boleśnie acz przyjemnie w samo centrum odczuwania.
Toczona swoistą nadwrażliwością na wszystko i wszystkich dopowiadam sobie zakończenia scenek rodzajowych z życia, starając się zetrzeć z ust cisnący się sam przez się jednoznaczny uśmiech, tłumię chichot, zdradzający myśli, przybieram twarz kamienną, wrząc wewnątrz, kipiąc, niczym nieprzypilnowane mleko.
To chyba trochę żałosne, przeżywać w swojej głowie więcej, niż w prawdziwym życiu.
Chciałabym doznać błysku.