piątek, 28 grudnia 2012

Worst day ever

 - Nie myśl. Nie myśl. NIE MYŚL!

Nie umiem! Staram się za wszelką cenę powstrzymać ten cholerny burzowy ocean myśli, tłukący falami o moją czaszkę, lecz co chwila odrobina paskudnej cieczy wkrada się do środka, powodując mdłości. Moim umysłem wstrząsają obrzydliwe torsje, wymiotuję wspomnieniami i przypuszczeniami, nie mogę złapać powietrza, krztuszę się szlochem.

Nabawiłam się potwornego bólu głowy, gorączki i prawdziwych nudności. 

W ciągu sześciu minut i czterdziestu sekund skreśliłam trzy lata życia. 

Wiem, że to mądra decyzja, wiem, że postąpiłam słusznie, wiem, że nie ma sensu ciągnąć czegoś, co nie ma przyszłości, czegoś, co od dłuższego czasu wykańczało mnie psychicznie. Nie można w nieskończoność udawać, że jest w porządku, grać wyrozumiałego luzaka, który nocami, mentalnie wydupczony, zgrzyta zębami tak mocno, że budzi się niezdolny do rozwarcia szczęki. Nie można bezwarunkowo ufać, że coś się zmieni, mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie, jeśli przez szmat czasu kompletnie nic nie zmieniło się ani o jotę, bo szczęśliwe zakończenia nie istnieją. I tak ostatecznie każdy zdechnie w samotności, znaczna większość dodatkowo nieszczęśliwa. 
Mimo słuszności mojego postępowania, dzisiaj siebie nienawidzę. Nienawidzę też całego życia za to, że prowokuje tak ohydne sytuacje, w których trzeba podjąć tak trudne i poważne decyzje, które przecież dotyczą też innych jednostek. Nienawidzę odpowiedzialności i relacji międzyludzkich. Nienawidzę bycia "tą złą". Nienawidzę tego, że istnieją zdarzenia, z których dobrego wyjścia nie ma i ktoś dostanie po dupie.
Ponoć wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna drugiego - GÓWNO PRAWDA. Jeśli wkraczasz w czyjeś życie, licz się z tym, że strefy waszych wolności nakładają się na siebie i każda Twoja decyzja wpływa na drugą osobę, na jej decyzje i wolę. 

Dziś nienawidzę absolutnie wszystkiego. Dziś jestem na "nie". Dziś czuję niesmak i obrzydzenie zamiast ulgi.

Mam tylko nadzieję, że za jakiś czas u nas obojga będzie okej. 

sobota, 22 grudnia 2012

WiecznieNiewyspanyCharlie

Późne wstawanie zmniejsza produktywność jeszcze bardziej niż chroniczny niedobór snu, co kończy się totalnym niezrozumieniem rzeczywistości i opóźnionym reagowaniem. Ale to nic nowego, powroty do domu na dłużej niż dwa dni zawsze kończą się u mnie spaniem do południa i hiperaktywnością nocną. Co prawda, odbija się to niekorzystnie na przygotowaniach do świąt, ale nie narzekam, bo noc sprzyja kreatywności, w związku z czym upiekłam dwie blachy bez (upiekłabym więcej, ale blachy się skończyły). Bezy z kolei są skutkiem robienia świątecznego ajerkoniaku, z którego pozostało mi 5 białek. Ajerkoniak, natomiast, przeszedł sam siebie: w końcu udało mi się uzyskać konsystencję budyniu i od zjedzenia go całego natychmiast powstrzymuje mnie zawartość procentów (już po jednej łyżce człowiek jest wyjątkowo ucieszony).
Niestety, moja kreatywność świąteczna kończy się na kuchni. I to w sumie też nie do końca, bo oficjalnie spieprzyłam pierniczki (o, ja nieszczęsna, w tym roku nie będę wychwalana pod niebiosa). Ponadto, nie zrobiłam połowy prezentów, które zrobić miałam (te, które zrobiłam były konsultowane z obdarowywanymi), nie poświęciłam ani minuty na robienie ozdóbek świątecznych, badziewi z masy solnej, bilecików do prezentów i całej reszty tego dziadostwa, które robiłam zawsze, rok w rok, mimo, że nikomu to do szczęścia potrzebne nie było. Zastanawiam, czy to z lenistwa, braku pomysłów, czy po prostu z tego wyrosłam, ale nie dochodzę do żadnych sensownych wniosków. Jednakowoż dziwnie jest spostrzec jak bardzo się zmieniłam i jak płynnie zastąpiłam jedne rytuały zupełnie innymi, w dodatku o wiele mniej sensownymi. Kiedyś wieczorami czytywałam książki fantasy a później natchniona rysowałam. Teraz samotny wieczór to dla mnie drink, odcinek serialu i kolejna smętna notka. 
Pamiętam ile kiedyś we mnie było emocji, ileż sprzeczności mną targało, jaka plątanina myśli przetaczała się przez moją głowę! Byłam naiwna, patetyczna i smarkata, ociekałam naprzemiennie nihilizmem i wiarą w lepsze jutro, wierzyłam, że jestem stworzona do wyższych celów, wrażliwa dusza, chodząca artystka! Ach, cóż to były za czasy... 
Teraz, czytając teksty, które spłodziłam w wieku licealnym, trudno jest mi powstrzymać się od śmiechu, a jednak brakuje mi bycia tym, kim byłam. Brakuje mi bycia istotą nieskażoną codziennością, pozbawioną zobowiązań, unoszącą się leniwie w bańce jeszczedzieciństwa-prawiedorosłości, kiedy dysponując nieograniczoną ilością czasu i chęci potrafiłam spędzić długie godziny opracowując nowe, szczeniackie filozofie życiowe, dochodząc do wniosków, z których wiele towarzyszy mi do dziś, prowadząc nieskończone rozmowy, pełne łez rzęsistych (bo nikt nie rozumie wrażliwych dusz!). Przeżywałam wtedy chwile radości i rozpaczy godne Ani Shirley, głupie, bo głupie, ale JAKIEŚ.
Teraz... teraz jestem gruboskórnym Charlsem, który z niczym się nie cacka, żyje tu i teraz, jest głosem rozsądku, prywatnym terapeutą, człowiekiem, którego wybitnie trudno wyprowadzić z równowagi, którego nic już nie zdziwi i który uchodzi za chodzącą zimnowatość. Będąc siedemnastoletnią królową SierotkówMarysiów nie spodziewałam się, że wyrosnę na osobę na tyle silną i zaradną. Zaczynając studia nie mogłam się nadziwić, że nowo poznane osoby uważają mnie za taką życiowo ogarniętą, pogodną, zdecydowaną dziołchę, podczas gdy ja miałam w pamięci obraz mojej osoby sprzed roku: kupkę nieszczęścia, niezdolną do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, obawiającą się dosłownie WSZYSTKIEGO. 
Mimo tego, że ten młody, durny Charlie-wiecznie-na-nie, który widział problemy we wszystkim, nie zgadzał się z niczym, który beczał nocami w poduszkę, który sypał z rękawa truizmami i myśli miał głębokie, niczym woda w kałuży, dał początek MNIE, to jakoś nie czuję powiązania. Pomimo tęsknoty do czasów smarkatych, pomimo sentymentu, nie mogę uwierzyć, że ja kiedyś i ja teraz to ta sama osoba, przepaść jest tak ogromna, że nie rozumiem, jakim cudem zdołałam ją przeskoczyć.
I z jednej strony się cieszę, że już nie jestem tą patetyczną, śmiechu wartą pokraką przeżywającą bunt młodzieńczy, ale z drugiej żal mi potrzeby tworzenia, która mnie wypełniała, żal mi mojej weny (a wręcz Weny - była ruda, piegowata i ganiała boso po lesie). 
Ale jak tu budzić w sobie kreatywność w obliczu szorowania łazienkowych kafelków, czytania skryptu z warzywnictwa czy spędzania godzin w sklepach w przedświątecznym szale?


poniedziałek, 10 grudnia 2012

Fosfoneuronizacja fotosennotyczna

Zapach korzennych przypraw i pomarańczy utkwił na granicy pola węchowego, nie dając się przepędzić żadnymi sposobami, a śnieg, przyklejony do podeszwy, smętnie przepoczwarzył się w szarawą kałużę, wyjątkowo niemile widzianą na prawie nowych, białych kaflach przedpokoju. 

Przyjemnie jest zanurzyć się w pidżamie, zdjętej świeżo z kaloryfera, kiedy pan za oknem widowiskowo wykonuje wywrotkę z półobrotem i rowerem oraz rozsypującymi się zakupami. Przyjemnie jest również wtulić się w koc i utopić w fantazji pełnej gorącej herbaty i słodkiej czekolady, kiedy inny pan już od dwóch godzin wywija łopatą do odśnieżania i jest na skraju wyczerpania fizycznego (bo zimno) oraz psychicznego (bo za kolejne dwie godziny znów wszystko będzie zasypane). 

Nawet najgorsze utknięcie na dworcu, w najgorszą śnieżycę i z odmrożonymi palcami u kończyn wszelakich, może być przyjemne za sprawą Kinder Czekolady, wręczonej przez lawinę kreatywności, refleksji i wyjątkowości, zamkniętych w niepozornej osóbce o roziskrzonych oczach z czekolady i nerwowo przygarbionych plecach. To zadziwiające, jak bardzo zwykłe gesty, sposób manipulowania własnym ciałem, odzwierciedlają to, co  w głębi się kłębi.

Wyjątkowo rozczula mnie, kiedy moja poważna, stateczna babcia, przybiega do mnie z euforią pięciolatka, żeby pochwalić się, że zupełnie sama, bez niczyjej pomocy, wypełniła swoim koślawym pismem CALUTKĄ krzyżówkę. O, i następną też!

Nawet kocie wymiociny na świeżo wypranych i ledwie wyschniętych spodniach od dresu nie denerwują tak bardzo w perspektywie lepienia pierogów świątecznych i konstruowania bałwana. Swoją drogą, zwierzęta niesamowicie uczą cierpliwości i opanowania. Przecież nie nakrzyczę za problemy gastryczne na ukochaną, burą kulkę futra, która mruczy co noc w okolicach mojego pępka, wprawiając całą mnie w ciepłe, miękkie drgania psychiczne, na wpół senne, wypełnione wibrysami i różowymi poduszeczkami na cichutko stąpających łapach. 

Abstrakcyjnie pomarańczowa barwa miejskiego nieba niepostrzeżenie zastąpiona zostaje jedwabistością rudego futra, ledwie słyszalny stukot pazurów o podłogę panelową w rytmie sekundnika zegarkowego, subtelnie wkrada się w wytłumiony ścianami i styropianem, nieprzerwany szum uliczny, konsekwentnie wypychając go poza granice pojmowania. Wyparłszy zupełnie ze świadomości bodźce zewnętrznego świata, płomienna, uśmiechnięta bestia rozsiada się wygodnie na mojej klatce piersiowej i świdruje mnie jadowicie zielonym, zadziwiająco ludzkim wzrokiem. Już, już obnaża garnitur zębów, już ma zamiar coś powiedzieć, bezczelnie podszywając się pod kota z Cheshire, gdy gdzieś poza senną sferą mojej czaszki, wyściełanej rudym futrem, ciało moje, jak najbardziej fizyczne i mocno przylegające do łóżka, postanawia obrócić się z boku lewego na prawy, podkurczyć nogę, a dłoń wsunąć pod poduszkę. I bezduszna, uśmiechnięta bestia rozwiewa się chmurką żółtawego dymu, który w końcu znika zupełnie, zaprzeczając kilku poprzednim sekundom, na jego miejsce natomiast, zupełnie niezauważenie, wkrada się już aż nazbyt znajome lico, oferując niepojętą przejażdżkę po meandrach samej MNIE, z której, o złośliwie zimnym poranku, pozostaną sukcesywnie rozmywające się kadry, łapane rozpaczliwie acz bezskutecznie przez budzącą się świadomość oraz słodki posmak na języku.