czwartek, 26 grudnia 2013

Pozdrowienia z Miðgarðr


A święta spędzam właśnie tak.

Tak bardzo, bardzo dawno nie byłam sama, tylko ze sobą, że siedzenie w pustym domu w święta odbieram jako prawdziwe błogosławieństwo. Nie muszę kompletnie nic, więc tkwię w dresie, w fotelu pod choinką, sącząc sobie yerba mate i pochłaniając mandarynki. Męczę na zmianę kolejne odcinki Weeds (znów) lub gam w The Longest Journey. Przygodówki to jedyne gry na moim poziomie, nie potrzeba ani refleksu ani koordynacji ruchowej, wystarczy umiejętność posługiwania się myszką i mózg.
W międzyczasie, urzeczona serialem The Vikings, słucham w kółko Fever Ray i Wardruna, przeglądam jomsborgowe zdjęcia i cierpię, bo nie te czasy, nie ta rzeczywistość. I znów budzi się we mnie dawno zapomniane pragnienie z lat szczenięcych: być wszędzie i zawsze. Jakoś nigdy nie rozkwitła we mnie, taka popularna i powszechna przecież, chęć podróżowania po całym świecie. O nie, ja wolałabym podróżować w czasie. Albo w książkach.
Spotkałam się kiedyś z opinią, że fantastyka szeroko pojęta (wliczając sf, cyberpunk i całą resztę) to dziedzina literatury nad wyraz płytka i jedynym jej zadaniem jest człowieka rozerwać, nie może być natomiast mowy o wniesieniu czegoś wartościowego do życia. Chyba nawet wtedy próbowałam poszerzyć swoje literackie horyzonty, ze skutkiem miernym, zresztą. Fantastyka wciąż stanowi znaczną większość tego, co czytam i, szczerze mówiąc, moje życie bez tego byłoby o wiele uboższe i po prostu nudne. Nie widzę specjalnej przyjemności w czytaniu o tym, co znam. Nic nie zapewnia mi takiego oderwania się od rzeczywistości, zapomnienia o całym świecie, jak fantastyka właśnie. Nic nie potrafi mnie wciągnąć równie mocno, co historie o kanciastych, ogorzałych mięśniakach z mieczem w ręku, o drakkarach płynących w nieznane, o złych magach, zaburzających naturalny porządek rzeczy, o obcych, fascynujących światach, rządzących się swoimi zasadami. 
A kto się nie zgadza, ten lama i pewnie nie czytał Pana Lodowego Ogrodu :)


Mam ja takie niefajne coś, że jak zbyt długo nic się w moim życiu nie zmienia, to mimo idealnej harmonii i poczucia zadowolenia, budzi się we mnie tęsknota. Za czym - wiedzą tylko diabli. Zbyt cicho, zbyt spokojnie, zbyt normalnie. Budzą się dość autodestrukcyjne odruchy, potrzeba wyszlajania się, zrobienia czegoś do cna durnego, ale emocjonującego. I całe szczęście, że do zwalczenia takiej potrzeby wystarczy mi pójście na koncert czy wyjazd, choćby na chwilę. I całe szczęście, że pojutrze jadę do J (spędzającego święta w domu), taka zmiana środowiska i towarzystwa na te kilka dni dobrze mi zrobi.

I oby tylko sylwester nie był tak bardzo zjebany, jak zwykle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz