wtorek, 11 września 2012

Opiate

Otuliwszy się szczelnie białawą powłoczką pleśni bezmyślnej codzienności, oddaję się aktom umysłowego hedonizmu, z westchnieniem na ustach, z ekstatyczną wręcz fascynacją. 
To jedna z tych chwil, w których niechęć do własnej osoby, spowodowana ogólną bezczynnością i nijakością miesza się z satysfakcją bycia jednostką unikalną, z nabytym samouwielbieniem, miłością do cielesnej skorupki, odbijającej się w lustrze oraz tego, co skrywa w swym wnętrzu. 
Nic to, być pyłem na wietrze, nic nie znaczącą, mikroskopijną drobinką w obliczu wszechrzeczy. Przecież jestem swoim własnym centrum Wszechświata, Osią, na której opiera się wszystko, co znam. Od zawsze zaskakuje mnie, jak wiele doznań, nowości i przyjemności może dostarczać własny umysł, osobista, wypielęgnowana fantazja. Nieskończoność światów, produkowanych naprędce pod sklepieniem mózgoczaszki zapewnia pełen wachlarz emocji, fantasmagoryczne wizje, kłębiące się niczym Cumulonimbus arcus na ołowianym niebie, zamkniętym w czterech ścianach wyimaginowanej rzeczywistości, nadają pozorny sens odrętwiałej egzystencji. 
Od zawsze marzyłam o tym, żeby doświadczyć wszystkiego, co możliwe. Zanurzyć się w miękkiej tkance Absolutu, wytworzyć nieskończone autostrady neuronów z receptorem, przyssanym szczelnie do każdej funkcjonującej komórki. Być WSZYSTKIM. ZAWSZE. WSZĘDZIE. Podciśnienie pełnej świadomości, wypełniającej szczelnie każdy zakamarek jestestwa, niechybnie zakończyłby się cichą, wilgotną implozją, pogrążeniem w stanie permanentnego nieistnienia. 

Nurzając się w lepkiej cieczy ekshibicjonizmu emocjonalnego, stwierdzam, że nikt i nic nie jest w stanie przysporzyć mi takiej porcji rozrywki, takiej mnogości stanów umysłu i karuzeli odczuć, jak ja sama. 



2 komentarze: