sobota, 22 grudnia 2012

WiecznieNiewyspanyCharlie

Późne wstawanie zmniejsza produktywność jeszcze bardziej niż chroniczny niedobór snu, co kończy się totalnym niezrozumieniem rzeczywistości i opóźnionym reagowaniem. Ale to nic nowego, powroty do domu na dłużej niż dwa dni zawsze kończą się u mnie spaniem do południa i hiperaktywnością nocną. Co prawda, odbija się to niekorzystnie na przygotowaniach do świąt, ale nie narzekam, bo noc sprzyja kreatywności, w związku z czym upiekłam dwie blachy bez (upiekłabym więcej, ale blachy się skończyły). Bezy z kolei są skutkiem robienia świątecznego ajerkoniaku, z którego pozostało mi 5 białek. Ajerkoniak, natomiast, przeszedł sam siebie: w końcu udało mi się uzyskać konsystencję budyniu i od zjedzenia go całego natychmiast powstrzymuje mnie zawartość procentów (już po jednej łyżce człowiek jest wyjątkowo ucieszony).
Niestety, moja kreatywność świąteczna kończy się na kuchni. I to w sumie też nie do końca, bo oficjalnie spieprzyłam pierniczki (o, ja nieszczęsna, w tym roku nie będę wychwalana pod niebiosa). Ponadto, nie zrobiłam połowy prezentów, które zrobić miałam (te, które zrobiłam były konsultowane z obdarowywanymi), nie poświęciłam ani minuty na robienie ozdóbek świątecznych, badziewi z masy solnej, bilecików do prezentów i całej reszty tego dziadostwa, które robiłam zawsze, rok w rok, mimo, że nikomu to do szczęścia potrzebne nie było. Zastanawiam, czy to z lenistwa, braku pomysłów, czy po prostu z tego wyrosłam, ale nie dochodzę do żadnych sensownych wniosków. Jednakowoż dziwnie jest spostrzec jak bardzo się zmieniłam i jak płynnie zastąpiłam jedne rytuały zupełnie innymi, w dodatku o wiele mniej sensownymi. Kiedyś wieczorami czytywałam książki fantasy a później natchniona rysowałam. Teraz samotny wieczór to dla mnie drink, odcinek serialu i kolejna smętna notka. 
Pamiętam ile kiedyś we mnie było emocji, ileż sprzeczności mną targało, jaka plątanina myśli przetaczała się przez moją głowę! Byłam naiwna, patetyczna i smarkata, ociekałam naprzemiennie nihilizmem i wiarą w lepsze jutro, wierzyłam, że jestem stworzona do wyższych celów, wrażliwa dusza, chodząca artystka! Ach, cóż to były za czasy... 
Teraz, czytając teksty, które spłodziłam w wieku licealnym, trudno jest mi powstrzymać się od śmiechu, a jednak brakuje mi bycia tym, kim byłam. Brakuje mi bycia istotą nieskażoną codziennością, pozbawioną zobowiązań, unoszącą się leniwie w bańce jeszczedzieciństwa-prawiedorosłości, kiedy dysponując nieograniczoną ilością czasu i chęci potrafiłam spędzić długie godziny opracowując nowe, szczeniackie filozofie życiowe, dochodząc do wniosków, z których wiele towarzyszy mi do dziś, prowadząc nieskończone rozmowy, pełne łez rzęsistych (bo nikt nie rozumie wrażliwych dusz!). Przeżywałam wtedy chwile radości i rozpaczy godne Ani Shirley, głupie, bo głupie, ale JAKIEŚ.
Teraz... teraz jestem gruboskórnym Charlsem, który z niczym się nie cacka, żyje tu i teraz, jest głosem rozsądku, prywatnym terapeutą, człowiekiem, którego wybitnie trudno wyprowadzić z równowagi, którego nic już nie zdziwi i który uchodzi za chodzącą zimnowatość. Będąc siedemnastoletnią królową SierotkówMarysiów nie spodziewałam się, że wyrosnę na osobę na tyle silną i zaradną. Zaczynając studia nie mogłam się nadziwić, że nowo poznane osoby uważają mnie za taką życiowo ogarniętą, pogodną, zdecydowaną dziołchę, podczas gdy ja miałam w pamięci obraz mojej osoby sprzed roku: kupkę nieszczęścia, niezdolną do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, obawiającą się dosłownie WSZYSTKIEGO. 
Mimo tego, że ten młody, durny Charlie-wiecznie-na-nie, który widział problemy we wszystkim, nie zgadzał się z niczym, który beczał nocami w poduszkę, który sypał z rękawa truizmami i myśli miał głębokie, niczym woda w kałuży, dał początek MNIE, to jakoś nie czuję powiązania. Pomimo tęsknoty do czasów smarkatych, pomimo sentymentu, nie mogę uwierzyć, że ja kiedyś i ja teraz to ta sama osoba, przepaść jest tak ogromna, że nie rozumiem, jakim cudem zdołałam ją przeskoczyć.
I z jednej strony się cieszę, że już nie jestem tą patetyczną, śmiechu wartą pokraką przeżywającą bunt młodzieńczy, ale z drugiej żal mi potrzeby tworzenia, która mnie wypełniała, żal mi mojej weny (a wręcz Weny - była ruda, piegowata i ganiała boso po lesie). 
Ale jak tu budzić w sobie kreatywność w obliczu szorowania łazienkowych kafelków, czytania skryptu z warzywnictwa czy spędzania godzin w sklepach w przedświątecznym szale?


1 komentarz:

  1. To się nazywa dorastanie, podobno. Niektórzy, chcieliby być na tym etapie co Ty i zerwać wreszcie z przeszłością. Proponuję zacząć od dzielenia się swoimi przemyśleniami z pewnym osobami, tak ja kiedyś, nie tylko w przepełnioną przestrzeń internetu. Wymieniając myśli, możesz dojść do zupełnie innych wniosków. Czekam.

    OdpowiedzUsuń