sobota, 3 listopada 2012

A liści coraz mniej

Nasosznik trzęś tuż obok mnie pieczołowicie owija najnowszą ofiarę, szarpiącą się w ostatnich podrygach, przebierając licznymi kończynami z rytmicznością godną perkusisty. Film przyrodniczy na żywo. O ile zazwyczaj w takich przypadkach rozdziera mnie ambiwalencja uczuć, bo i lew i antylopa wzbudzają sympatię, o tyle w tym wypadku kibicuję pająkowi. Latający badziew potrzebny mi tu jak miotła na pustyni. Pamiętam, jak za czasów dziecięcych, w rogu pokoju zamieszkał sobie pająk typu krzyżak czy inne wielkie bydlę. Po kilku dniach wiszenia został pełnoprawnym członkiem rodziny a mój tata łapał mu muchy i wrzucał na pajęczynę. Mieszkał sobie z nami szczęśliwie, posiadał nawet imię (którego nie pamiętam), aż pewnego poranka okazało się, że pająka nie ma. Rozpacz była wielka, zwierz spakował manatki i uciekł z domu, ewentualnie padł martwy ze starości za szafę, nigdy nie dowiedzieliśmy się jak było naprawdę, acz pozostała we mnie sympatia do ośmionogów i chyba nigdy żadnego nie zabiłam (przynajmniej celowo). 

Cały długi weekend miał mi upłynąć na nauce, wysypianiu się i byciu radosnym człowiekiem. Skończyło się na cieście kruchym z jabłkami, tonach czekolady, warczeniu na wszystkich, gniciu w pokoju i oglądaniu różnych dziwnych rzeczy. Jedyny plus taki, że w "różnych dziwnych rzeczach" znalazł się program "Wiem co jem", w który wciągnęłam się niesamowicie, dowiedziałam się mnóstwa rzeczy (nawet zaczęłam robić notatki!) i obawiam się, że od tej chwili na wyjścia na zakupy będę musiała wygospodarować sobie przynajmniej pół dnia, żeby przeczytać wszystkie możliwe etykiety i znaleźć przyjazne produkty. Tymczasem weszłam w posiadanie połówki gigantycznej dyni i reklamówki jabłek, głowię się od wczoraj cóż w tym dobrodziejstwem uczynić. Dodatkowo gnębi mnie ochota na bardzo dużo rzeczy, których normalnie nie jadam. Jak na złość żadnej z nich nie posiadam i serce me rozdziera wielka rozpacz. Na duchu podtrzymuje mnie tylko wizja grzybowego risotto na obiad i herbatki z nalewką z czeremchy, która została w końcu przelana do butelki i raczy oko przepięknym kolorem. Okazała się wyjątkowo delikatna i smaczna, jednak trochę się jej obawiam ze względu na mocno migdałowy posmak a tym samym (zapewne) dużą ilość amygdaliny. Niby nic strasznego, przecież naszym babciom nawet przez myśl nie przeszło, żeby drylować wiśnie do nalewek i konfitur, dodatkowo czeremchę można moczyć bez obaw w alkoholu nawet miesiąc (ponoć). 

Z pozytywów dni ostatnich: w końcu doczekałam się pogody i miałam okazję pobiegać z aparatem, co zapewniło mi niesamowitą dawkę rozrywki, zwłaszcza ucieczka przed panem z laską, który najpierw oburzył się, że robię mu zdjęcia a później cisnął we mnie wiązanką przekleństw, kiedy to stwierdziłam, że jest brzydki jak noc i nie potrzebuję jego zdjęć. W ogóle, strasznie dziwi mnie, jakie wielkie zainteresowanie wśród przechodniów wzbudza człowiek z aparatem. 






Podczas wykonywania ostatniego zdjęcia zaczepił mnie kolejny pan, tym razem bardzo przedsiębiorczy, oburzony faktem, że ludzie te kłódki wieszają i tyle pieniędzy marnują a tak w ogóle, to on tu wpadnie z piłą w nocy i na złom wszystko sprzeda, TYYYLE WINA za to będzie :D



Strasznie ostatnio lubię wyłapywać uliczne przejawy ludzkiej kreatywności.



Kocham ten widok i zawsze zadziwia mnie, jak to wielkie, żółte coś zmienia kolor w zależności od pogody. Miłość moja do Szczecina wzrasta z każdym dniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz